umieścić pod jego opieką. Wprawdzie Maks oświadczył jej, iż natychmiast musi sobie prywatnego szukać mieszkania, ale i ona także miała to w myśli, a sama jedna lękała się pozostać.
Trompetter Schlösschen naówczas znajdował się niemal za miastem i nie miał wcale powabnej powierzchowności; izdebka od podwórza, którą dano kawalerowi de Simonis, była ciemna i cuchnąca, lecz nazajutrz obiecywał uciec od niej i od Doris. Ponieważ wieczór jeszcze nie był późny, odpoczynek w zadusznem mieszkaniu nieponętny, sąsiedztwo zaś panny dosyć niesmacznem dla kawalera, oczyściwszy się nieco, pospieszył wybiedz do miasta. Dar orjentowania się miał niepospolity i temu przypisać należało zapewne, że niewiele błądząc, znalazł się na Starym Rynku. Po Berlinie nowym i szeroko rozłożonym, Drezno wydało mu się ciasne, lecz przypomniało stare szwajcarskie miasta i powagą swą uczyniło na nim wrażenie.
Rozglądał się właśnie po rynku, niewiele troszcząc się o to, za kogo wezmą go ludzie, gdy obok niego przesunęła się lektyka, na którą nie uważał; z lektyki wysunęła się głowa w peruce siwej, z oczyma czarnemi, i za targnięciem sznurka, tragarze ze swym ciężarem stanęli tuż obok kawalera de Simonis.
Teraz dopiero obejrzał on się mimowolnie i w oknie ujrzał z otwartemi od podziwienia ustami starego swojego stryjaszka Ammona, którego raz tylko widział w życiu, ale mu jego rysy na wieki w pamięci pozostały. Zapomina się często ukochanych lecz rzadko tych, do których się żal zachowało w duszy.
Zobaczywszy tę przykrą twarz surową i zimną, z wyrazem gniewnym i dzikim, z policzkami obrzękłymi i oczyma wypukłemi, których białka jakby krwią były zabiegłe, Simonis się cofnął, odwrócił i chciał iść dalej, gdy grzmiący głos nań zawołał:
— Maks! Maks!
Niepodobna było zbuntować się całkowicie, Simonis przytem rad był może powtórzyć radcy Ammonowi, iż go wcale nie potrzebuje; przyłożywszy więc rękę do kapelusza, od niechcenia, powolnie zbliżył się ku lektyce.
— Co ty tu robisz? — krzyknął radca — po co tu przyjechałeś?
Kawaler zamilczał chwilę, a potem odparł powoli:
— Przepraszam pana, ale jakimże prawem bada mnie pan o to!
— Jakiem prawem! — huknął głos z lektyki — jakiem prawem! Ty mnie, młokosie, o prawo będzież pytał! o prawo! a to przedziwne!...
— Panie radco — zawołał zimno kawaler, umyślnie kładąc nacisk znaczący na ten tytuł, który wszelkie pokrewieństwo wyłączał — panie radco, od naszej pierwszej i ostatniej rozmowy
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.