W tę samą stronę poszedł też zwolna kawaler de Simonis, dosyć rad z siebie, iż się staremu Ammonowi równą monetą wypłacił.
W ciaśniejszej ulicy do zamku wiodącej dosyć było gwarno, spieszono na koncert i teatr do króla. Lektyki i powozy zdążały wszystkie w tę stronę i kawaler nasz miał sposobność przypatrzyć się przepysznym liberjom, koniom, perukom, służbie galonowanej, a nawet pięknym główkom kobiet, które gdzieniegdzie z karet i portechaise wyglądały.
Wśród tego natłoku pierwszy raz w życiu z podziwieniem dopatrzył też strojów wschodnich, jakich nigdy nie widział, biorąc zrazu panów polskich za jakichś posłów z dalekiej krainy. Mnóstwo ich tu się kręciło, ściągając oczy przepychem ubioru, szabel i powagą twarzy wypogodzonych.
Stanąwszy u muru kamienicy, tak się w ten różnobarwny tłum wpatrzył, iż wcale nie uważał, jak naprzeciw niego stanął młody, ale starszy już od niego mężczyzna, który z równą jak on tłumowi, uwagą, jemu się przyglądał. Obchodził go z jednej i drugiej strony, badał twarz, zdawał się niepewnym, naostatek przystąpił do niego z ukłonem.
Był to mężczyzna lat trzydziestu może, wystrojony nader wytwornie, woniejący jakimś pudrem fiołkowym, w peruczce cudnie w pukielki małe ułożonej we fraku aksamitnym lila z białą atłasową podszewką. Pończochy wyciągnięte jak struny, trzewiki ze srebrnemi klamrami na korkach ponsowych, rękawiczki z których jedną trzymał w rączce białej, nadawały mu wybitny charakter dworaka i eleganta.
Na koronkami oszytej koszuli wśród piersi błyszczał brylantami osadzony szmaragd, jak liść rośliny z kraju czarów.
Trącił zamyślonego Simonisa.
— Pardon! czyżbym się mylił? kawaler de Simonis?
Usłyszawszy swe imię, drgnął dopiero i oczy skierowały na mówiącego Maks.
— Na Boga! — zawołał — Robert Blumli!
Rzucili się sobie na szyję.
— Skądże? Jakże? — sypnęły się pytania.
Blumli był tak samo, jak i kawaler de Simonis, wychodźcem z okolic berneńskich, z tą różnicą, że pieszo wywędrował, umiejąc niewiele i nie wiedząc dobrze, jakiemu się zawodowi poświęcić. Wyszedł stamtąd z młodością i świeżością dziecięcia gór, wykarmionego wonią ziół alpejskich i mleczywem stad szwajcarskich, silny, zdrów, wesół, krzepki; pozostała mu wprawdzie i teraz piękność, przybyło elegancji, ale ten kwiat świeży nadwiądł nad Elbą.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.