— Chodź-że waćpan, kawalerze de Simonis — odezwała się baronowa ale chodź: czatowałam na niego. Mam tu gości, a czwartego nam do stołu brakło; musisz zły obiad zjeść z nami. I poczęła go prezentować, a potem, wskazując na panienkę, odezwała się: — Synowica moja, panna Pepita Nostitz (włoskie imiona były w modzie), tak zapalona Saksonka, jak ja jestem Prusaczką. A to — dodała — mój dobry przyjaciel, pan kapitan baron Feulner.
Simonis skłonił się obojgu, ale na piękną Pepitę patrzał, jak w tęczę, a że był młody i wiele miał też wdzięku, baronówna obdarzyła go wcale uprzejmem wejrzeniem. W każdym razie, wolała pewnie patrzeć na niego, niż na niespokojnie wywijającego twarzą barona Feulnera, który tymczasem cieńkiego wąsa pokręcał, nie mając co począć z rękami. Staruszka kazała zaraz siadać do stołu i rozporządziła tak, że po prawej ręce miała synowicę, po lewej Simonisa, naprzeciw barona. Gość więc nasz wystawiony był na ogień tych oczów niebieskich, na pozór łagodny, pociągający, ale rodzący niepokój jakiś i prawie obawę.
Panna, pomimo młodości swej, a może właśnie dlatego, że była niedoświadczoną, patrzała tak śmiało, uśmiechała się tak swobodnie, jakby ją nowy przybysz wcale nie obchodził.
— Mów-że nam waćpan — odezwała się stara — gdzieś był? co widziałeś, kogoś poznał?
— Jeszcze myśli zebrać nie potrafię — odparł Maks — po tylu wspaniałościach na Brühlowskim dworze, w głowie mi się zawraca.
Staruszka i Feulner spojrzeli po sobie znacząco.
— Tak — wtrącił Feulner jeżeli się nie mylę, pan jakiś czas bawiłeś w Berlinie; po tamtej stolicy dziwnie się to wydawać musi. Przyznam się, że dla Saksonji wolałbym koszary, niż teatr, i obóz niż galerję.
Stara pogroziła na nosie.
— Kapitanie, Nicht rasonniren! Ostrożnie! Wprawdzie Gertruda głucha, ja milcząca, kawaler de Simonis obcy, Pepita, to papla i Prusaków nie cierpi. Myślę nawet i mnie kochać nie może, jakby powinna, dlatego, żem się Prusaczką urodziła.
— Ależ, kochana stryjenko — przerwała porywczo ładna panienka ja tak mało znam świat, że do nikogo nienawiści mieć nie mogę; — że swój kraj kocham i że mi się tu wydaje lepiej, ładniej, milej, czyż to grzech?
Staruszka pocałowała ją z daleka.
— Ja tobie wszystko przebaczam.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.