Oboje z naiwnością dziecinną niemal nie taili przed sobą, że się podobali sobie. Pepita spytała, czy zabawi w Dreznie; kawaler miał odwagę wyznać, iż radby ją widzieć znowu, a nie wie, gdzie będzie mógł spotkać.
— O! wszędzie! — odpowiedziało dziewczę — a najłatwiej u stryjenki...
Maksowi, nieskłonnemu wcale do łatwego zawrotu głowy, tym razem i serce biło, i młodość czuć się dała ze swą gorączką. Dziewczę tak było ładne, a tak zdawało się przystępne i miłe...
Wśród bardzo żywej rozmowy, wpadła śmiejąc się gospodyni i zawołała:
— O! o! proszę mi tylko nie bałamucić synowicy... bardzo proszę.
Z drugiej strony kapitan Feulner wziął go pod rękę i szepnął:
— Chodźmy, mamy do pomówienia z sobą.
Kawaler się żegnał z paniami, choć niechętnie, gdy baronowa przystąpiła do niego i cicho na ucho dodała:
— Polecam wam kapitana!!? To nasz dobry przyjaciel.
Z tem wyszli; kawaler nie dobrze zrozumiał, co miało znaczyć to wyrażenie, gdy baron zażądał, aby razem wstąpili na górę. Simonis zgodził się na to chętnie. Milcząco przeszli schody i gdy się w pokoju na spoczynek wygodny u okna rozsiedli, kapitan obejrzawszy się dokoła, pochylony ku Simonisowi, mówić zaczął głosem zniżonym:
— Baronowa mówiła mi o panu... wiem, że mu zaufać mogę. Nie potrzebuję od niego żadnych zwierzeń, ale sam usłużyć może potrafię informacją potrzebną...
Simonis zdziwił się trochę.
— Niech to pana ani trwoży ani zdumiewa — spokojnie począł baron — we wszystkich warstwach, u góry i u dołu, znajdziesz pan ludzi, którym ten stan kraju dokuczył i których sympatje są gdzieindziej. Jest nas tu więcej, niż sądzisz, co pracujemy, aby nieznośnemu uciskowi i wyzyskiwaniu kraju przez niegodną gawiedź koniec położyć...
Myśmy protestanci, dwór jest katolicki; ale niechby był, czem chciał, byle Boga miał w sercu. Gdybyś przejechał Saksonję i zobaczył jej nędzę, a postawił ją przy tym zbytku i marnotrawstwie, jakie tu panuje, pojąłbyś dopiero, co mamy w duszy. Muzyka odzywa się nam jękiem, myśliwskie rogi chrapaniem konających... Po tych galonach złotych płyną łzy ludzkie. Tak dłużej być nie może. Król nie winien nic, to stare dziecko, które kołyszą, aby nie płakało, a gdy zapłacze, dają mu niedźwiedzia, tak jak dziecinie lalkę...
Baron wstał i odetchnął, a czoło potarł.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.