spuścił się za niemi i, wyszedłszy w ulicę, już ani śladu pięknej panny i jej towarzyszki nie znalazł; ukryły się gdzieś za kamienicami.
Niespodziana ta przestroga, równie jak rozmowa z kapitanem, dawały mu tyle do myślenia, iż nie rychło się poruszył, aby iść dalej. Maks nie był nazbyt odważny. a z natury przebiegły raczej, nawykł był każdą czynność obrachowywać wprzód bacznie. Wdzięczeń był pięknej panience, lecz przestroga ta szyki mu mieszała; potrzebował surowo roztrząsnąć wprzódy, co mu dalej czynić wypadnie. Uspokajało go to jedno, że na pokrycie skrytych celów podróży miał znajomość z Blumli i stosunki, jakie ten mu przyrzekał wyrobić na dworze Brühla. Ostrożność kazała może opuścić mieszkanie u baronowej, ale z niem razem potrzeba się było wyrzec spotykania i widzenia z piękną Pepitą, a niebieskie jej oczy nadto głęboko tkwiły mu już w młodem sercu. Nawet ta przestroga tak śmiała mocniej go jeszcze przywiązywała do niej. Cóż począć było? Czy wzgardzić niebezpieczeństwem, czy uchodzić od niego?
Nie szło tu zresztą o osobę samego pana kawalera, choć i ta wielce mu była drogą, ale o sprawę, którą zdradzićby musiał, o zawód, jakiby uczynił. Jakkolwiek obrachowany i przygotowany do dorabiania się w świecie jakimkolwiek kosztem stanowiska, Simonis jeszcze poczuwał się do obowiązku wierności tej sprawie, której raz się był podjął.
Na słońcu i owiany powietrzem, spojrzawszy na wesoły świat, odetchnął jakoś swobodniej; groźba w ciemnych schodach na ucho mu rzucona przez ładną panienkę, wydała się czczym postrachem! Pięknej Pepicie przywidywało się chyba. Wszystko, co dotąd tu widział, okazywało taką obojętność, taką apatję jakąś, iż szpiegowanie obcych wydało mu się niepodobieństwem,
Poradzić się nie miał z kim.
Beguelin nie był człowiekiem do rady i nie budził zaufania: kapitanowi tak świeżo poznanemu zwierzyć się było niepodobieństwem. Simonis rozmyślał jeszcze, gdy na zawrocie z rynku, który przechodził powoli, spostrzegł owego milczącego staruszka, współtowarzysza podróży z zaciśniętemi usty, z którym razem przybył do Drezna. Przybrany był teraz daleko wytworniej i przedstawiał się jako poważny stary urzędnik, co najmniej radca gabinetowy, a mina z jaką poglądał na ludzi, świadczyła, że nad nich wiele wyższym się mniemał. Szedł z wolna, nie śpiesząc, opierając się na lasce z gałką złoconą, jak człowiek, który niema nic do czynienia i któremu wcale ńie jest pilno. Oczyma powlekał po domach ulicy, przechodniach a niekiedy machinalnie sięgał do kieszeni, dobywał z niej tabakiery i pociągał hiszpanki, której ślady starannie z kamizelki strzepywał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.