— Onus pro peccatis! — uśmiechnął się Jezuita — dałbyś pokój, jam to już słyszał... Cóż dziś? opera, koncert, polowanie, strzelanie do celu?...
Brühl spojrzał na notatkę, leżącą na stole.
— Opera — rzekł.
— A! to moja sprawa potrosze — począł Guarini — alem ja już ociężał nawet do tego. Namby nowych sił potrzeba, nowych śpiewaków i śpiewaczek.
— Król starych swych lubi najbardziej.
— Ale ci chrypną coraz, jak ja — dodał Guarini i wstał powoli z fotelu.
— O której idziesz do króla?
— Jak zwykle, przed dziewiątą.
Guarini zabierał się do wyjścia, Brühl go przeprowadził aż do drzwi salonu. Zaledwie wrócił do gabinetu, gdy bocznemi drzwiami wsunęła się niepocieszna figurka. Liberja królewska wskazywała, że to był prosty lokaj z przedpokoju, ale lokaje naówczas nadzwyczaj ważne grali role.
Z większą daleko uprzejmością, niżby się spodziewać było można, Brühl się zbliżył do wygalonowanego służalca.
Był to jeden z tych, co pod pozorem służby króla jegomości pilnowali. aby się do niego nikt docisnąć nie ważył, nikt nie przemówił, nikt papieru nie podsunął. Po cichu poszeptał z ministrem i zniknął.
Szeregiem potem zjawiać się zaczęli: brat ministra tajny radca Fryderyk Wilhelm, za nim wielki koniuszy dworu Jan Adolf Brühl, generał Brühl, szwagier ich Berlepsch, hrabia Kolowrath i mnóstwo innych kreatur wszechmogącego człowieka. Każdy jakiś raport, żądanie, radę, plotkę przynosił.
Na srebrnych tacach przyniesiono jeden list od hrabiny Moszyńskiej, drugi od hrabiny Sternberg, żony posła austrjackiego. Na chwilę zjawił się też z uśmiechem na ustach, piękną i pełną życia twarzą młody syn ministra Alojzy, a gdy wszystko to przeciągnęło, i trzy kwadranse na ósmą zegar wydzwonił, czas się było ubierać. Tualeta zajmowała okrągłą godzinę, a przed dziewiątą Brühl już u króla być musiał.
Gdy czas ten nadchodził, August się niecierpliwił, patrzał na drzwi, brakło mu faworyta i rad też był odbyć swą pańszczyznę, to jest popodpisywać, co mu przynoszono do podpisu.
Ceremonja ta odbywała się codziennie jednakowo: August, zobaczywszy stos papierów, wzdychał, siadał do stolika, próbował pióra i, nie zaglądając wcale, ani pytając o treść aktów, z wielką pilnością a żwawo opatrywał je w podpisy. Z twarzy
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.