sekretarza o którą się tak ubiegano. Wiodła ona w najgorszym razie do stanowiska urzędowego, do dostatków, do dostojeństw. Simonis w razie, gdyby mu ofiarowano to miejsce, ani wiedział czy je może przyjąć i czy je bezpiecznie odrzucić. W tej niepewności, nie mając nikogo, zbiegł na drugie piętro do baronowej, aby jej wszystko wyznać i z nią się poradzić.
Była to godzina w której szanowna matrona, pieska trzymając na kolanach, po obiedzie odprawiała drzemkę w sorgenstuhlu wygodnym. Przerywać się jei nie godziło nikomu.
Wygodne to krzesło stało obok saloniku w sypialni, od której drzwi były przymknięte. O tem wszystkiem, pukając u wnijścia, Simonis nie wiedział wcale, a że głucha Gertruda drzemała także, pukać musiał długo, nim się po cichu otworzyły drzwi i baronówna Pepita, która także czekała na przebudzenie stryjenki, ukazała się w całym blasku zdumionym oczom pana Maksa.
Nie mogło na świecie być skuteczniejszego lekarstwa przeciwko urokom hrabiny Brühlowej nad tę świeżą, jak podmuch wiosny twarzyczkę, z której tryskał dowcip i szlachetność. Simonis stanął jak przykuty...
— Stryjenka śpi — odezwała się baronówna wpół cicho — ale za pięć minut Fidel się obudzi i ona także nigdy nie drzemie dłużej. Jeśli pan chcesz widzieć się z nią, chodź i cichuteńko posiedź ze mną w saloniku.
Simonisowi zdało się to znowu najwyższem szczęściem.
Miał tę młodzieńczą żywość wrażeń, które dozwalają co pół godziny uwielbiać inną piękność z najmocniejszem przekonaniem, że obojętność byłaby grzechem... Niebieskie oczy Pepity zupełnie zatarły wspomnienie owych czarnych, około których, niestety, snuła się już tkanka pajęcza przyszłych zmarszczek. Weszli więc razem do saloniku po cichu.
Baronówna czuła się w zastępstwie gospodyni powołaną do bawienia gościa.
— Gdzieżeś pan był? kogo poznałeś? — zapytała.
Simonis przyznał się prawie do wszystkiego, do przyjaciela Blumli, a nawet do rannej rozmowy z hrabiną i jutrzejszego przedstawienia u Brühla.
— Jakże pan to pogodzisz — zapytała go śmiało Pepita — z innymi obowiązkami?
I spojrzała mu w oczy z dziecinnem zuchwalstwem.
— Z jakimi? — zapytał Simonis.
— Z tymi, o których mu mówić nie wolno, choć mnie się ich niepodobno domyśleć.
Simonis stał zmieszany, udając, że nie rozumie; Pepita śmiało patrzała mu w oczy. Nie było to płoche dziecko, pomimo po-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.