zoru niedoświadczonej młodości. Matka surowa wychowała tę jedynaczkę, wlewając w nią swoją duszę, i Pepita dojrzalszą była od rówieśnic swoich. Umysł jej poważny dziwił wszystkich, a kawaler Simonis, jeszcze nie mając sposobności poznać go lepiej, już ulegał jego sile i dziwnie czuł się małym, onieśmielonym przy tem dziewczęciu.
Pytanie, które mu zadała, było dalszym ciągiem przestrogi na schodach rzuconej. Oczy, zwrócone nań, z politowaniem jakiemś go badały.
— Nie wymagam od pana wyznań żadnych — dodało dziewczę — ale mi was żal szczerze. Możecie uniknąć niebezpieczeństwa, o którem mówiłam; ale jakże z dobrej woli rzucać chcecie w otchłań taką? I co was zmusza do tego?
Zapytanie było zuchwałe, a młodość dziewczęcia czyniła je niepojętem.
— Będę z panem bardzo otwartą, bobym pana uratować chciała — mówiła, zmierzywszy go oczyma, baronówna. — Nie potrzeba było wielkiej przenikliwości, ażeby odgadnąć, z czem pan tu przybyłeś. Stryjenka jest rodem z Prus, sprzyja Prusakom i życzy dobrze Fryderykowi. Wszyscy, co stamtąd do niej wylądowują, są posłańcami Fryderyka. I pan nim jesteś.
— Pani! — przerwał Simonis — pani się mylisz, król mnie tu nie posłał.
— Król, czy hrabina de Camas, od której list miałeś, to wszystko jedno — żywo kończyła Pepita. — Przybyłeś tu nas badać, o nas donosić.
Simonis się zarumienił.
— O! przecież ja was nie wydam — zawołało dziewczę — bo bym stryjenkę zgubiła... a was mi żal bardzo.
— Pani! — zaprotestował Simonis.
— Nie mów pan nic, nie uwierzę — mówiła baronówna — to jasne, jak na dłoni. I w tem położeniu będąc, starasz się o miejsce u ministra, o wciśnięcie się tam, o zdobycie naszych tajemnic, aby je wydać nieprzyjacielowi.
Simonis stał struchlały: słów mu zabrakło, twarz jego bladością się okryła.
— Cóż mi do tego? — odezwała się, lekko ruszając ramionami Pepita — co mi do tego? Powinnabym milczeć i nie wdawać się wcale w sprawy cudze; ale powtarzam: młody pan jesteś, żal mi go. Niesiesz głowę swoją na ofiarę nie dla kraju, bo to kraj nie wasz, nie dla wiary, nie dla rycerstwa i sławy, ale dlaczego? dlaczego?
Założyła ręce i pilno patrzała mu w oczy. Nigdy w przykrzejszem położeniu nie był jeszcze Simonis, nawet gdy Ammon za drzwi go wypędził grubiańsko. Stał i milczał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.