Piękna Pepita z założonemi rękoma. jak sędzia surowy, nie spuszczała go z oka; niekiedy lękliwie spojrzała tylko ku drzwiom za któremi spała stara baronowa, jakby się lękała jej przebudzenia i chciała mieć czas dokończenia tej przykrej rozmowy,
Simonis miął kapelusz w ręku.
— Pojmuję zresztą — odezwała się baronówna — służbę czyjąkolwiekbądź, gdy się służyć musi; ale dwom nieprzyjaciołom służyć, jest to narażać się na to, aby jeden z nich na was się pomścił. O! żal mi was! żal mi was! — dodała potrząsając główką.
— Daję pani słowo — zebrał się na odpowiedź Simonis — że u nikogo nie przyjąłem służby, a u hrabiego Brühla ani się jej mieć spodziewam, ani podobna, żeby mi ją ofiarowano.
— Owszem, masz pan wszystko za sobą, jesteś cudzoziemcem — z bolesnem uśmieszkiem dodała piękna panna. — My Sasi nawykliśmy do tego, że nad nas przenoszą wszędzie Marcolinich, Cerrinich, Piatich, Chiaverich, Guarinich i nie wiem tam kogo jeszcze. Tytułem dla was, że nie tutejsi jesteście. Jeśli jutro Brühl wam da miejsce, których nie brakuje, cóż dalej, kawalerze de Simonis? komu się sprzeniewierzycie?
Nielitościwe dziewczę mówiło z coraz większym zapałem i niemal ironiczną pogardą.
Pod pręgierzem jej oczu stał nieszczęśliwy, wijąc się i męcząc.
— Pani zawołał — nic się jeszcze nie stało: ja jutro reprezentuję się ministrowi, a wieczorem opuszczę Drezno.
Dziewczę spojrzało nań.
— O! tej siły mieć nie będziecie! — rzekła. — Cóż mnie do tego! radziłabym wam tymczasem tylko jedną obrać drogę i prostą, bo dwiema nigdzie nie zajdziecie.
To mówiąc odwróciła się szybko i przeszła w drugi koniec salonu. Simonis, odebrawszy tę naukę, stał w milczeniu ponurem. Kilka, razy spojrzał ku niej, ale jej oczu nie spotkał; unikała widocznie wejrzeń jego, patrząc po ścianach i przyglądając się ze zbytnią uwagą sylwetkom na nich pozawieszanym. Kawaler się namyślał, co ma począć i już nawet zabierał się do wyjścia. nie czekając przebudzenia baronowej, gdy drzwi od drugiego pokoju otworzyły słę powoli: wtoczył się naprzód tłusty Fidel, a za nim zdziwiona nieco gośćmi, którzy czekali w salonie, staruszka. Zobaczywszy synowicę w jednym końcu pokoju, a kawalera u okna, parsknęła śmiechem i załamała ręce.
— A tóż co za skromna i grzeczna młodzież, że się nawet bez pozwolenia starszych zbliżyć nie śmie do siebie — poczęła staruszka. — Doprawdy! Oczom mi się wierzyć nie chce! Mia-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.