towanemi u góry, smutne było i brudne. Próżne pudła, porwane sznurki leżały na ziemi i siąść nawet nie było na czem.
Od kancelarji Beguelina dochodził głos żywej rozmowy.
Simonis nie uczuł się wcale grzecznym, oko przykładając do dziurki we drzwiach i nadstawiając pilnie ucha.
Głos był mu znajomy, nierychło jednak potrafił szczupłym otworem dojrzeć tego staruszka Mentzla, który tak dziwnie prorokował kapitanowi. Stał on tu blady, przelękły, oglądając się i łamiąc ręce.
— Jestem zgubiony, panie radco! zgubiony przez was! tak! przez was, którym za psie pieniądze służyłem. W waszej kancelarji cesarzowa ma szpiegów; wszystkie depesze, które ja wam dałem, jej posłano; kazała Flemingowi ostrzedz Brühla. Już dziś zamki opatrywano, mnie egzaminowano, szafę badano... Rozumiesz to pan?...
— Ale rozumiem — rzekł Beguelin.
— Oni mnie powiesić gotowi! — dodał Mentzel ręce łamiąc — za te nędzne wasze pieniądze.
Bezmyślnie Szwajcar powtórzył:
— A gotowi, a gotowi!
— I ja nawet uciekać nie mogę! ja mam żonę, dzieci, dom familję...
Załamał ręce.
— Kusiliście mnie, jak djabli — wołał Mentzel, zapominając się i głos podnosząc. — Opierałem się. Nie mogłem przecież tej zamczystej szafy palcem otworzyć, toście mi dwa razy po pęku kluczów przysyłali z Berlina, póki licho nie nadało i jeden z nich nie otworzył. Więcej jak cztery razy nie sięgnąłem do tej nieszczęsnej szafki, i to trzeba niedzieli czekać lub czwartku, a południowe godziny wybierać, kiedy w izbie nikogo oprócz mnie nie było. Daliście mi słowo, że depesze w kieszeni u króla zostaną, że nikt o tem wiedzieć nie będzie, a sekretarz Plassmann posyłał je panu Benoit, a Funka depesze petersburskie już w Wiedniu znają. I cuście mi za to dali? co?
— A ja nie wiem! — rzekł Beguelin — wyście się sobie układali z baronem Maltzanem; ja umywam ręce...
— Ale ja stąd nie wyjdę krokiem bez tysiąca talarów! — zawołał Mentzel — darmo! Któż wie? gotówem żonę i dzieci porzucić, aby życie ratować. Brühl mnie zetnie lub powiesi, albo ćwiertować albo kołem bić każe. Ja! ja!...
Zabrakło mu tchu.
— Tysiąc talarów! ale ja nie mam pieniędzy! To do mnie nie należy, Idźcie sobie do hrabiego Beesa, do Ammona, do djabła — krzyknął Beguelin — ja wam nie dam nic... nic... nic...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.