Pod oknami w ogromnych wazonach z porcelany rozpierały się bujno wyrastające kwiaty żywe, a w pośród nich stała właśnie piękna Mina, rozmawiając z Blumlim.
Mina, choć już dawno minęło jej lat dwadzieścia, trzymała się jeszcze, jakby więcej nad nie nie miała. Był to typ prawdziwie niemieckiej piękności: włosy złoto-blond, oczy niebieskie, cera biała i przezroczysta, wzrost ogromny, coś niby przypominającego Tusneldę dziką, której dłoń mogła napiąć łuk i dźwignąć pałkę w potrzebie. Majestatycznie wyglądała, lecz niewieściego wdzięku jej brakło i chłodna otaczała ją atmosfera. Nie można było nie uznać jej piękną, a Simonisowi zdało się, iż w tej piękności chyba znużony minister dla odmiany mógł się zakochać. Mówiono, że głos miała bardzo ładny i potężny.
Zobaczywszy ją, Doris rzuciła się ku niej z ognistymi objawy przyjaźni, jak gdyby się lat kilka nie widziały. Blumli zobaczywszy idącego za nią Simonisa, niezmiernie się zdumiał.
— Złapałam tego pana, którego poznałam w podróży, bardzo miłego, aby go tu przyprowadzić, kochana Mino. Spodziewam się tembardziej, iż mi tego nie weźmiesz za złe, bo jest przyjacielem twojego przyjaciela.
Piękna Mina, obejrzawszy Szwajcara zdala, dosyć go zimno powitała. Nie była wogóle rada gościom, mając u siebie swego Blumli. I Blumli jakoś chłodno przyjął Simonisa, ale Doris, nie zważając na nic, w najlepszym humorze gospodarowała już po salonie.
Kawaler wytłómaczył się w kilku słowach przed panią domu i Blumlego wziął na stronę.
— Nie mogłem się oprzeć tej babie — szepnął mu w ucho — widzę, że nie jestem tu gościem pożądanym, ani ja, ani ona; lecz potrzebowałem kilka słów pomówić z tobą i natychmiast się wymknę.
— Gdybyś i starą tę doryndę zabrał z sobą! — zawołał Blumli — ale takiego heroizmu wymagać po tobie nie mogę.
— Jakimże sposobem stało się, iż jutro już mam być ministrowi przedstawiony? — zapytał Simonis.
— Najprostszym w świecie: wpadłeś w oko hrabinie, kazała, aby cię poznał i dał ci miejsce u dworu.
— Ale ja, ja miejsca przyjąć... ja nie umiem — zmieszany odparł Simonis.
— Dlaczegoż? — rzekł zadziwiony Blumli — odpychasz szczęście, które cię spotyka. Hrabina ci się podobała, jesteś wolny, obowiązki sekretarza będziesz, zdaje mi się, pełnił więcej w jej kancelarji, niż w naszej. Cóż może być pomyślniejszego!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.