— Będę otwartym — odezwał się Simonis — namyśliłem się. Nie życzę sobie losu Seyferta, pręgierza i Koenigsteinu Jestem młody za serce ręczyć nie mogę.
Blumli nań patrzał z uwagą.
— Nie rozumiem cię — rzekł — coś innego stać musi na przeszkodzie; znam cię z dawniejszych czasów i z pierwszej rozmowy, byłeś innym. Cóż to? nastraszono cię?
— Tłómacz to jak chcesz!
— Jużciż cię stary szkielet Dorydy nie zbałamucił! — rozśmiał się Blumli. — Ha! postąpisz jak zechcesz, zmusić cię przecież nie mogę, ani ja namawiać będę. Przedstawienie się ministrowi do niczego nie obowiązuje.
Simonis zmilczał i rozmowa na chwilę przerwana została. Dosyć zręcznie potem kawaler nasz potrafił ją przeprowadzić na przedmiot inny.
— Cóż to jest com słyszał w mieście? — szepnął cicho — aresztowano jakiegoś Feulnera.
Blumli ruszył ramionami.
— Chleb powszedni — rzekł obojętnie — kapitanów co dzień ślą do fortecy, bo dokazują wielce, o tym coś bąkają, że się z Prusakami zwąchał, a my dziś na to jesteśmy draźliwi. Wyobraź sobie — dodał — iż nam Prusacy depesze kradną z przed nosa. Brühl jest bardzo grzeczny, ale kto się w jego białe rączki dostanie, tego można pożegnać na zawsze.
Piękna Mina dopomiała się o swojego faworyta i odebrała go Simonisowi, dając mu w zamian niebezpiecznie dnia tego ożywioną Doris, której przy kawalerze przychodziły śmieszne reminiscencje młodości. Simonis nie mając ochoty grać w nich żadnej roli, zabawił krótko i umknął jak mógł najprędzej.
Księżyc przyświecał mu w drodze do kamienicy pani baronowej. O tej porze wszystkie już domy w mieście. oprócz publicznych lokalów, były pozamykane, ale kawaler, obyczajem drezdeńskim, opatrzony był kluczem, który mu wrota otworzył.
Noc przeszła więcej na niespokojnych marzeniach, niż na śnie, który ledwie nad rankiem skleił powieki.
Posłuchanie wyznaczone było na niezbyt wczesną godzinę; Simonis, skromnie ale ze smakiem przybrany czarno, poszedł do kancelarji do Blumlego. Było to właściwie ognisko, z którego rozkazy na całą rozchodziły się Saksonję.
Brühl kierował tylko głównemi rozporządzeniami, środki wykonania zostawiając podwładnym. Tych ośmiu panów sekretarzy panowało w istocie z mocą nieograniczoną. Znać było to uczucie ich potęgi po twarzach młodych panów, wyrażających najzupełniejszą wzgardę dla rodzaju ludzkiego.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.