żaden sposób odgadnąć powodu, dla którego ów młodzieniec zupełnie obcy, tak się do niego cisnął. Od Blumlego się dowiedział, że to był Polak, syn dosyć zamożnego szlachcica, który gwałtem niemal go oddał do dworu Brühla. Minister, który miał dlań jakieś obowiązki z tych czasów, gdy się o szlachectwo polskie starał i ocieszyńskie sobie pochodzenie wyrabiał, wziął chłopaka do Drezna.
Znali tu wszyscy tego pana Ksawerego Masłowskiego, którego, chociaż ich tam na dworze bardzo było wielu, zwano kat exochen Polaczkiem. Zrazu przyjechał był do Saksonji z podgoloną głową, przy szabelce, w kontuszu i żupanie; ale że na dworze Brühla noszono się po europejsku, musiał w końcu przebrać się jak drudzy. Taka była wola pana stolnika, ojca pana Masłowskiego. Na dworze dziwną Ksawery grał rolę, bo niebardzo tu kogo szanował, głowę do góry zadzierał, żartował ze wszystkich, i choć po francusku mówił jak hiszpańska krowa, a po niemiecku jak owca hiszpańska, łamanym językiem, nitki na nikim poczciwej nie zostawił. Kraj mu się wydawał osobliwy, ludzie śmieszni, stosunki dziwaczne, po szlachecku się zapatrując na to, ramionami tylko ruszał i drwił.
Blumli, który się go i obawiał i nie lubił, bo był śmiałek okrutny i zawalidroga, ostrzegł zaraz Simonisa, z kim miał do czynienia, żeby się miał na ostrożności, bo Masłowski do nikogo nie zwykł się był czepiać darmo.
Kawaler więc grzecznie się go zbywał przez cały obiad, sądząc że chłodem odpędzi. Nie było to tak łatwo, Masłowski kroku od niego nie odstał, a gdy się przenieśli do ogrodu i Blumli odszedł nieco, pochwycił Simonisa jak swojego. Tym razem Szwajcar sądził, iż łagodnością i uprzejmością go rozbroi, przestał się więc wyrywać.
Masłowski był słuszny, blondyn z nosem maleńkim garbatym a ustami wydętemi i oczyma wysadzonemi na wierzch. Okrutna się buta malowała w tej twarzyczce. Śpiczastą nieco głowę z dziwnie do góry zaczesanymi włosami nosił zawsze zadartą. Mały wąsik blond, który lubił pokręcać i którego dla stroju francuskiego nie chciał poświęcić, zdobił mu wargę wierzchnią.
— Cóż, szanowny kawalerze — odezwał się, do ogrodu wyszedłszy, Masłowski — jak się panu ten niemiecki kraj podoba.
— A! bardzo — rzekł Simonis.
— Bardzo? ja się panu przyznam, że mnie niekoniecznie. My obaj jesteśmu republikanie, a to przecie zupełnie co innego; szlachty ani widać: sami lokaje i urzędnicy.
Kawaler zmilczał nieco.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.