jego starego sługi, który mieszka w chatce nad Elbą między rybakami. Dopytasz się o niego. Spiesz...
Simonis zawahał się z początku, staruszka wskazała mu na drzwi.
— Spiesz! — powtórzyła — idź, a pamiętaj, jeśliby cię złapano, nie mów nic o mnie. Źle byś mi się wywdzięczył. Stare moje kości już ani więzienia ani męki nie wytrzymają.
Maks zerwał się z miejsca żywo i co prędzej pobiegł na górę. Zaczęty list spalił przy ogarku, który mu dała Gertruda, złoto swe pochował w kieszenie, płaszcz narzucił na ramiona; westchnął, łza niemęska zakręciła się w oku i już biegł na dół. Staruszka podała mu drżącą rękę do pocałowania.
— Idż waćpan, idź, idź...
Simonis co tchu zbiegł na dół, drzwi ostrożnie otworzył; na rynku nie było widać nikogo; księżyc świecił i plac stał pustkami.
Niedobrze sobie zdając sprawę z tego, co uczynił, puścił się ku Frauen-Kirche i dla odetchnięcia a zorjętowania się przyparł u jednego z jej kanków.
W tejże chwili z przyległego gmachu, który dawniej część kościoła zakrywał i w którym mieścił się odwach główny, ujrzał wychodzących sześciu żołnierzy, oficera i urzędnika, który temu oddziałowi przodował. Za żołnierzami wlókł się w płóciennej odzieży człowiek, który trzymał łańcuszki w ręku. Simonisowi zrobiło się jakoś mdło, zakręciło mu się w głowie, nie mógł z miejca ruszyć, choć chciał uciekać. Widział, jak żołnierze skierowali się do bramy domu baronowej i jak urzędnik do niej stukać zaczął.
Nie było wątpliwości straż ta po niego szła; musiał więc co najrychlej umykać z placu i za Pirnajską bramą szukać przejścia gdzieś nad Elbę, aby tam znaleść schronienie. Nieznającemu dobrze miejscowości wyprawa ta była niesłychanie trudną i ryzykowną.
Tonący brzytwy się chwyta. Simonis, nie wiedząc już, dokąd bieży, począł szybko mijać rynek i wpadł w pierwszą jaką napotkał ulicę; z tej puścił się w inną, niebardzo bacząc dokąd idzie; dobierając tylko jaknajciaśniejsze uliczki, o które w ówczesnych miastach nie było trudno zupełnie się zbłąkał. Zdało mu się wszakże, iż tu był bezpieczny. Okiennice wszędzie były pozamykane, bramy zaparte, mało gdzie świeciło się w oknie: w zaułkach oprócz kilku psów błąkających się nie spotkał żywej duszy. Idąc po tej stronie, na którą cięń padał, nie lękał się aby księżyc w pełnym blasku mógł go zdradzić. Niekiedy nastawiał ucha, chcąc szmery dalekie usłyszeć i rozeznać, ale te, na chwilę tylko zaszumiawszy, tonęły gdzieś w głębiach. Zdala
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.