czasem skrzypienie drzwi otwierających się chwytał i trzask zamykania, niekiedy jakby ostrożne stąpanie po bruku. Przystając to idąc, rozmyślił się wreszcie, że w jakimkolwiek kierunku, iść należy, nie zmieniając go, aby tak do dnia nie błądzić i na patrol jaki nie natrafić. Prawdopodobnie nie znalazłszy go w kamienicy, musiano szukać w mieście: ostrożność więc zachować musiał największą.
O! jakże sobie w tej chwili wyrzucał, że się dał w tę sieć wpędzić, z której nie wiedział, czy wyjdzie z całą głową! Dom stary w Bernie, siostra, młodość, Berlin, stancyjka u cukierników, Carlotta — wszystko mu teraz ze łzami na pamięć przychodziło. Strwożony wlókł się pod murami i płotami, rozglądając, czy nie rozpozna, gdy wreszcie trafił na większą jakąś ulicę. Ale na niej posłyszawszy śpiew wesoły, cofnęł się w cień i czekał. Środkiem szedł właśnie młody człowiek, jedną ręką w bok się wziąwszy, drugą opierająć się na lasce; kapelusik na lewem uchu, mina gęsta, a humor jak po węgierskim winie. Simonisowi zdawało się że coś podobnego gdzieś widział niedawno i nie mylił się; był to bowiem pan Ksawery Masłowski. On i kilku młodzieży szlacheckiej ze dworu Brühla i najjaśniejszego pana sprawili sobie po teatrze niemieckiem w Gewandhausie traktament w winiarni u Czecha Hreczki, przy uliczce Kreuzkirche. Tamci się jakoś porozchodzili, a Masłowski powracał do domu i, żeby mu smutno nie było, polską na całe gardło śpiewał piosenkę.
Szwajcarowi, na widok kogoś ze dworu Brühla, zimno się zrobiło, choć noc aż nadto była parna; przylepił się do muru w przekonaniu, że go przechodzień nie postrzeże. Ale wśród ulicy pustej, nie mając co robić z oczyma, Masłowski przeglądał niemi wszystkie kąty. Dojrzawszy nieruchomo stojącego człowieka, rad, że może trafić na awanturę, nie zastanawiając się, wprost puścił się na niego z krzykiem: Wer da?
Zrazu Simonis chciał uciekać, ale siły i determinacji mu zabrakło; wziął się więc już do szpady, gdy Masłowski, przypadłszy tuż, poznał go i rozśmiał się na całe gardło.
— A ty tu co robisz, Szwajcarze? mnie pod sekretem mówiono, że cię wieczorem na odwach za coś miano wsadzić i wybierałem ci się tam oddać wizytę.
— Na miłość Boga! nie zdradzicie mnie! — zawołał Simonis — wy Polacy macie naturę szlachetną. Chciałżebyś się znęcać nad nieszczęśliwym!
— Niech Bóg uchowa! — zawołał Masłowski — na złość tym szołdrom bronić cię będę; ale powiedz-że mi prawdę, rękę na sercu położywszy. sumiennie, uczciwie, coś zbroił?
Simonis był w takiem położeniu, ża nie miał już nic do stracenia; rodzaj gorączki go opanował.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.