To mówiąc, pociągnął go z sobą; a dla większej pewności pod rękę go ujął i tak prowadził do pani Fuchsowej. Masłowskiego ojciec, pan stolnik, był człowiek majętny; kilka razy już długi synowskie płacił, działo się więc panu Ksaweremu u Fuchsowej jak nie można lepiej.
Jak tylko do bramy zaczął kluczem świdrować, służąca w pantoflach zbiegła ze światłem, a na pierwszem piętrze czekała gospodyni, średnich lat, nieszpetna kobiecina, wygadana, śmiała dworka. Gdy ją zobaczył Masłowski, zaczął zaraz łamanym językiem witać ją i oznajmować, że prowadził z sobą przyjaciela, że ten kilka dni u niego spocznie, ale o tem powinno być cicho.
Fuchsowa, oczyma tylko ciekawie zmierzywszy młodego chłopca, usty i rękoma zaręczyła uroczyście, że spełni polecenie grafa. Masłowski, jak wszyscy majętniejsi Polacy, dostał ten tytuł od Fuchsowej; potwierdzili go potem tragarze, którym dobrze płacił i kupcy u których brał na kredyt.
Mieszkanie pana Ksawerego nie było paradne, a po saskich w porządku utrzymanych, wydawało się tem, co dotąd Sasi zwać zwykli polnische Wirthschaft. Nieład, panujący tu, dwa razy tyle kosztował, co gdzieindziej najwyszukańszy porządek. Fuchsowa nie śmiała zaprowadzać u niego żadnych reform, bo Masłowski się gniewał.
Wśród dosyć porządnych mebli stały buty pod krzesłem jednem, na drugiem wisiał przyodziewek, na trzeciem ręcznik; miednica stała na stoliku wśród papierów, świeca przy talerzach z owocami; na ćwieczkach tu i owdzie wisiały piękne i nie piękne rzeczy; na kanapce leżała biała poduszka; na łóżku w drugim pokoju stało pudło.
— Przepraszam cię, kochany kawalerze Simonis — począł, wchodząc, Masłowski.
— Na miłość Boga! nie wymieniajcież mojego nazwiska — krzyknął Szwajcar.
— A! prawda. Ale jakże was będę nazywał? hę? Po imieniu?
— Ani po imieniu.
— Ochrzcij-że się, kim chcesz być.
— Włochem nazwij mnie.
— Terrini, znałem jednego, który się tak nazywał, to mi łatwiej będzie — podchwycił Masłowski. — A zatem signor Terrini, przepraszam cię za nieporządek u mnie. Niemcy się z niego wyśmiewają, ale te szołdry nie rozumieją bestje tego, że ja szlachcic wolny nie chcę być niewolnikiem moich rupieci i dla nich się męczyć! pal ich djabli! Niech każda rzecz tam leży, gdzie ja każę, nie gdzie jakiś głupi wymaga porządek.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.