Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

w perukach, czepkach i szlafmycach. Od zamku kiedy niekiedy wyjeżdżał konny gwardzista, pędził ciężkim kłusem ku Pirnajskiemu przedmieściu i znikał. Około pałacu Brühla ruch był większy jeszcze, niż gdzieindziej, lektyki i powozy stały przed nim, odchodziły, powracały, posłańcy bez kapeluszy biegali z zamku i do zamku; kobiety szczególniej były w gorączkowym ruchu.
Hrabina Brühlowa siedziała u królowej, minister był przy królu, a w jego salce czekało nań, niecierpliwiąc się, mnóstwo osób. Wszystkich twarze były zafrasowane, namarszczone. Hennicke chodził z głową zwieszoną. Hlobik i Stammer kłócili się z sobą. Wnoszono i wynoszono pliki papierów. Generałowie przybiegali, dowiadywali się i odjeżdżali. Niekiedy przez most od Nowego Miasta wpadał na koniu kurjer wprost przed pałac Brühla i szybko ze skórzanej torebki dobywszy listów, oddawał je na dole, a z rąk do rąk chwytane dostawały się w mgnieniu oka do sali, gdzie je Globik bez ceremonji rozpieczentował; służba jak oparzona biegała, wołana, odwoływana, wylękła. Nigdzie dnia tego nie było porządku, a rozkazywał, kto chciał. Słuchano jednych, zapominano o rozkazach drugich; frasunek opanował do najmniejszego pachołka.
Wśród tego dworu, oszalałego niemal jakąś trwogą, Masłowski z rękoma w kieszeniach z miną na pozór serjo, w istocie szyderską, chodził przysłuchując się, przypatrując, jakby go to niesłychanie bawiło.
Nie wydawał się jednak z tem uczuciem i przed towarzyszami przesadne rozwodził żale.
Do osób, które na Brühla już oczekiwały, w tej chwili przybył jeszcze generał Rutowski. Z posępnem czołem rozepchnął tłumy te, nie patrząc prawie na nie; zapytał o ministra, niecierpliwie się zżymnął, usłyszawszy, że go niema, i otworzywszy sobie gabinet, padł w nim na krzesło przy stole, głowę opierając na ręku.
— Słuchaj-no — rzekł do jednego z kamerdynerów — jak tylko mjnister wróci, dać mu wiedzieć o mnie.
Ale ministra nie było, godziny porządkowe zmieszane zostały, nikt nie wiedział, kiedy się co zacznie i skończy. Pomniejsza służba korzystała z tego szczęśliwego składu okoliczności, po kątach wysuszając butelki i ściągając niekontrolowane słodycze. Nikt ich teraz nie pilnował.
Wśród tego szmeru i wiru, nagle stała się cisza, a potem gwar, ruch, zamęt, wrzawa podniosły się jeszcze. Wołano:
— Jego ekscelencja!
Drudzy poprostu:
Brühl: