Piękny i ciepły jeszcze był dzień dziewiątego września 1756 roku, ale w świetnem i ożywionem zwyle Dreznie panowała cisza jakaś dziwna i złowroga. Trudno było rozpoznać, co ją spowodowało, choć na pierwszy rzut oka widać było, iż się działo lub przyjść miało coś nadzwyczajnego. Mało było ludzi w ulicach, za to pilnie wpatrując się, dostrzedz mogło ciekawe oko na wieżach kościoła Świętego Krzyża i Panny Marji, na świeżo dokończonej nadwornej kaplicy, ludzi, którzy kryjąc się przez okna i z za gzymsów spoglądali ciekawie na okolicę.
Pałac Brühlowski stał zamknięty, a ciżba, która się zwykle około niego kręciła, znikła była zupełnie; od odgrodu i arsenału wywożono paki, które wozami szły na Pirnajskie przedmieście. W oknach pozamykane były okiennice i zapuszczone zasłony. Na zamku stała jeszcze na straży gwardja królewska, zajmująca główny odwach i inne zwykłe swe stanowiska; ale na ponurych twarzach żołnierzy malowało się jakieś niezrozumiałe uczucie i obawa. Najmniejszy hałas wywoływał z okien głowy ciekawe.
Drzwi kościoła katolickiego przy zamku, tej wspaniałej, świeżo dokończonej budowy, na której szczytach stali na straży święci Pańscy, były otwarte... Z uroczystą powagą na chórze organy odzywały się modlitwą tęskną, powolną, pełną głębokiego uczucia, tęsknić się zdającą, ku niebiosom i temu pokojowi, którego świat dać nie może.
Śpiew towarzyszył organom, a przed wielkim ołtarzem, w którym królowało arcydzieło Rafaela Mengsa, stał kapłan sprawujący świętą ofiarę. Loża wprawo była otwarta, firanki jej rozsunięte; w oknie jej zakwefiona Józefina, za nią młodsze jej dzieci, rodzina i dwór. Z głową spuszczoną, zdawała się płakać, modląc, niekiedy załamane ręce nad głowę podnosiła ku niebu, a po chwili opadały bezsilne na bogato oprawną księgę. Organ grał ciągle pieśń swą błagalną i uroczystą.