poczciwą, na grabież zdradziecką, na posługę ohydną, wybiegły wszystkie, jak męty w potrząśniętym naczyniu. I widać było ludzi i twarze, jakie rzadko świat razem zebrane ogląda; wszystkie wyrzutki społeczne, chciwe swojego dnia, a raczej swej chwili zwycięstwa krótkotrwałego. Przelęknąć się było można tych oczu krwawych, tych ust spalonych, tych łachmanów brudnych, tych rąk grabieżliwych i drżących... które się już wyciągały po łupy...
— Idą, idą! — rozchodził się szmer w tłumie.
A każdy nicpoń, który długie lata chował złość w sercu, żywił zemstę, uśmiechał się tym Prusakom, którymi się miał posłużyć.
— Idą, idą! — gorączkowo, urywano powtarzała ciżba — idą! idą!!
Zdala głuchy grzmot jazdy i brzęk broni dochodził, ale nic widać nie było.
Na zamku dwór i królowa trwali na modlitwie przed obrazem; zapalone świece... na klęczkach wszyscy... cisza... z ulicy czasem jakby wybuch stugębnego stłumionego krzyku słychać było: — Idą, idą!
Z pałacu na Taschenbergu jeden z katolickich kapelanów dworu przesuwał się mimo protestanckiego kościoła świętej Zofji na zamek. W progu zboru stało duchowieństwo protestanckie. Pastor z szyderskim uśmiechem podjął biret z głowy i kłaniając się zawołał:
— Adieu! bywajcie zdrowi! panowanie wasze skończone!
Mnóstwo scen podobnych odgrywało się wszędzie; to też duchowieństwo katolickie w tym dniu zamknęło się na zamku prawie całe, a ci, co mieli nieprzyjaciół i lękali się zemsty, szukali przytułku...
Ze dworu Brühla, z tych kilkuset osób, co go otaczały, jedni z nim pociągnęli do Pirny, drudzy się rozpierzchli przed burzą; garść niemych i przybitych na straży pałacu została.
Do ostatniej godziny nie chciał minister wierzyć zajęciu Drezna; przykład Karola XII ubezpieczał go; nareszcie wobec głośnych odgróżek Fryderyka, trzeba się było poddać rzeczywistości. Zapóźno uczynił to minister i ze swych skarbów mało co już mógł ocalić. Wszystko prawie rzucał na pastwę mściwemu nieprzyjacielowi.
Król ze starszym synem wyjechał, królowa oświadczyła, że zostanie, że się nie ruszy krokiem, że zniesie wszystko, co jej losy gotują, ale nie ustąpi. Mówiąc o Fryderyku, zapalała się: oczy jej płonęły, ręce drżały, miotała się; modlitwa nawet ukołysać wzruszenia jej nie mogła.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.