uciec, widząc przed sobą zawikłanie nowe, nowe groźby na przyszłość. Baronówna go nie puszczała.
— Pani! — rzekł — daj mi się pani namyślić; ja nie wiem, ja nie mogę...
— Na to namysłu nie potrzeba — odparła Pepita — pan musisz mi służyć, a ja daję panu słowo uroczyste, jeśli chcesz, stwierdzam je przysięgą (tu rumieniec na twarz jej wytrysnął); — poświęcenie wasze opłacę poświęceniem bez granic!
Słowa te nie przebrzmiały jeszcze. gdy Simonis oszalały schylił się do jej rąk i, gorąco je całując, zawołał:
— Rozkazuj pani!
Pepita odetchnęła, odstąpiła kilka kroków; po krótkim namyśle odwagi jej zabrakło.
— W tej chwili — rzekła ciszej — mam jedno tylko: zachowaj pan dawne stosunki, nie zrywaj z nikim. Niech wszystko zostanie, jak było. A dziś wieczór u stryjenki, rozumiesz mnie pan...
Simonis skinieniem tylko odpowiedział; baronówna znikła.
Przez chwilę stał, nie mogąc oprzytomnieć, zbierał myśli, nie dowierzał rzeczywistoćci; sam siebie pytał, czy takie szczęście prawdą być może. Obok tego całe niebezpieczeństwo położenia na myśi mu przyszło. Zmieszany stał jeszcze, gdy u dołu ujrzał Beguelina, który szukać się go zdawał. Zbiegł więc żywo ze schodów ku niemu.
— A cóżeś tam waćpan robił?
— Pannę znajomą zobaczyłem...
Szwajcar ruszył ramionami pogardliwie.
— W takiej chwili o pannie myśleć, a to trzeba być takim młokosem, jak waćpan. Chodźmy stąd. Niema tu co robić. Sądziłem, że król jegomość dziś przybędzie, dlategom się stawił. Bądź co bądź, przykra rzecz patrzeć na to, co się tu teraz dzieje.
I boczną bramą ku kaplicy wyprowaoził Simonisa w ulicę, która i z tej strony pełną była ciekawych tłumów. Przez most przeciągały wojska; wrzawa u wjazdu nań i ścisk był ogromny. Niekiedy szyderski śmiech zakręcił się w powietrzu i zmilkł.
Stąd widać już było straże postawione przy pałacu Brühla.
— No, jutro zobaczymy tu piękne rzeczy — rzekł Beguelin — bo że mu król jegomość nie daruje i że mu peruki przewietrzy za to ręczę.
Rozśmiał się, ale wnet zwrot myśli ku sobie wywołał westnienie i dodał po cichu:
— Połowy sera mojego nie sprzedałem, a co zostało... kaput!
I ręką machnął.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.