— Kto mógł przewidzieć, że się to tak rychło stanie.
Simonis tu go pożegnał. Przyszło mu na myśl, ażeby pójść podziękować starej baronowej, i skierował się około pałacu Brühla, ku Nowemu Rynkowi.
Tu ludu mniej było; przeciągały małe kupki, poglądając w okna i jakby smakując tylko w myśli małego rabunku. Pałac słynął ze swych skarbów. Ale straże pruskie zajmowały podwórza i wnijścia. Przechodząc tędy zdala, usłyszał Simonis głos jakiś wygwisdujący wesołą piosenkę. Było coś tak niezwyczajnego w tej wesołości wśród powszechnego smutku i w takiej chwili trwogi, że Simonis szukać zaczął winowajcy oczyma, gdy głos ten zbliżył się ku niemu i ogromna silna dłoń uderzyła go po ramieniu. Obejrzał się: pan Ksawery Masłowski siedział na baryerze przed pałacem.
— A! niechże cię, Szwajcarze przeklęty — zawołał — obawiałem się, czyś karku nie skręcił, lub żeby cię nie zapakowali gdzie do komórki. Stój, gadaj, co się z tobą działo...
Simonis zatrzymał się, witając go i dziękując.
— Widzę, żeś cały i śmiało teraz używasz świeżego powietrza — dodał Masłowski — bardzo się cieszę. Ale mi się należy za podarte prześcieradła, żebym wiedział, co się z tobą stało. Mów!
Simonis przysiadł się przy nim na baryerze.
— Nie chciałem ani was, ani siebie wystawiać na niebezpieczeństwo. Blumli się odgrażał — rzekł — wolałem uchodzić.
— Dokąd? — zapytał Masłowski.
— W chwili, gdym się z okna spuścił, poszarpawszy ręce, patrz, że jeszcze znać — mówił dalej — w tej chwili wcale nie wiedziałem, co zrobić z sobą. Miałem adres dany mi do Serba, mieszkającego nad Elbą, ale w przeznaczeniu snadź mojem było, żebym się do niego nie mógł dostać.
— E! więc gdzieżeście ten czas posiedzieli?
Simonis zarumienił się mocno.
— Wyszedłszy od was przez ogród...
— I przez mur — poprawił Masłowski.
— Dostałem się na dziedziniec domu przez którego bramę otwartą trzeba było przejść, aby wydobyć się na ulicę; zdawało mi się, że trzeba to spełnić żwawo, aby mnie, jak złodzieja, nie pochwycono. Puściłem się więc kłusem przez bramę, gdy z drugiej strony wchodziła do niej właśnie kobieta, którą w pędzie nie mogąc się zatrzymać, potrąciłem. Krzyknęła mocno ze strachu. Poznałem w niej pannę Doris, moją towarzyszkę podróży z Berlina.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.