Kawaler wytłómaczył się, iż znalazł przytukeł u przyjaciela, nic nie mówiąc o przyjaciółce. Staruszka go posadziła przy sobie.
— Jutro przyjeżdża nasz król... Choć to faworyt mojej poczciwej hrabiny de Camas, choć przyjam mu, choć go od tych Sasów wolę, co tylko hulać i swawolić umieli, a lud ze skóry drzeć; choć się ucieszę, że im da naukę: ale mi królowej żal trochę i tego niedołęgi króla, która może i teraz jeszcze nie wie, co znim robią. A Brühla, żałuję tylko, że nie pochwycił go Fryderyk... ha! ha!
Staruszka pokręciła głową.
— Prusacy zajęli miasto; nie było go komu bronić; choć do baletu nigdy nie brakło ludzi;
Gderząc tak przez chwilę, pani Nostitz przypomniała sobie, że Simonis nie miał pewnie mieszkania.
— Zajmij-że swój pokój na trzeciem piętrze i niech ci Gertruda da klucze, a wieczorem przyjdziesz do mnie.
Zaproszenie było bardzo na rękę: myślał bowiem, jak spełnić rozkaz pięknej Pepity, który obraz miał ciągle na myśli. Do wieczora było wprawdzie daleko; Simonis jednak tak był zmęczony i tak się potrzebował namyślić, co dalej pocznie, że cały ten czas, porządkując w mieszkaniu i leży wyciągnięty, przebył, nie postrzegłszy, jak przebiegł. Getruda zastukała do drzwi.
Trochę poprawiwszy stroju, zamyślony Maks zszedł do baranowej. Pepity zwrok powitał go w progu. Stała czarno ubrana i wejrzeniem dała mu znać, ażeby się nie wygadał przed staruszką. Przywitała go tak, jakby się wcale dnia tego nie widzieli. Baronowa, oszczędzając synowicę, drażliwej nie wprowadzała rozmowy; pytała tylko o królowę.
— Wiem — odezwała się Pepita — że nasza pani przyjaciół nie ma, że jej charakter nigdy się nie dozwolił przypodobywać ludziom i szukać jej względów, ale dziś któż jej nie pożałuje! W tem wszystkiem niema jej winy najmniejszej, a dla niej, nad nią cięży najstraszniejsza pokuta! Modli się i płacze!
— I gniewa — dodała baronowa.
— Któżby jej tego nie przebaczył? — zawołała Pepita. — Córka cesarska niewolnicą brandenburskiego margrabi, królowa dwóch państw — na łasce tego żołnierza...
Stara baronowa westchnęła.
— Tak — rzekła smutnie — gdy się wielkie dzieło sprawiedliwości dokonywa, i niewinni porwani są burzą: gdy dęby padają, gniotą kwiaty, co kwitły pod nimi.
— Jest-że to dzieło sprawiedliwości? — zawołało dziewczę.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.