Generałem komendantem z ramienia pruskiego mianowany by Wylich; wprawdzie objeżdżał on miasto i mówił o utrzymaniu porządku. Lecz na to nie bardzo się spuszczać było można. Ze strony saskiej, minister, wyjeżdżając, zostawił umocowanych do zarządu krajem, stolicą i interesami: hrabiego Loss, Stammera i Globiga, trzech wicekrólów; ale tych władza była tak jak żadna: słuchał ich, kto chciał, kto nie chciał, nie słuchał. Było to więc jakieś bezkrólewie, którego się obawiać każdy miał prawo. Na zamek zbiegli się najwierniejsi słudzy i poszlakowani o jawną niechęć ku Prusakom. Rodzaj obozu znajdował się w dziedzińcu. Wiele ubogich przeniosło się tu za wiedzą i pozwoleniem królowej, z małem mieniem, z dziećmi, ze wszystkiem, co unieść mogli. Wełniane kołdry porozkładano na ziemi, w latarkach paliły się świeczki, karmiono niemowlęta, głodni posilali się chlebem. Starzy leżeli już i spali obojętni na to, co ich spotka, inni gwarzyli po cichu. Widok dziedzińca wielkiego był zaprawdę osobliwy, jak czasu oblężenia lub wojny. Tłum ten w ciemności, w mroku mruczał i poruszał się, nie śmiejąc głośniej odzywać, aby go nie wypędzono. Gdzieniegdzie promyk latarki rozświecał twarze powiędłe, zlęknione, kupkę łachmanów, stos worków,, a światło słabe z okien zamkowych, nieco oddalonych, nie dając rozpoznać tej masy ruchawej fantastycznie, tylko gdzieniegdzie coś z jej głębi wydobywało. Pomiędzy rodzinami, które się tu schroniły, było kilka z tych co niedawno, pod opieką królowej wiarę chrześcijańską katolicką przyjęły i z Mojżeszowego wyznania do niej przeszły. Ci neofici lękali się swoich współbraci i ich zemsty.
Królowej z wieczora dano znać o tem: a że wielce zawsze była troskliwą o los nawróconych, gdy panna Nostitz od baronowej przybyła na zamek, poleciła swojej służbie, by jedzenie i okrycie wyniesiono dla jej protegowych.
Pepita zwykle do podobnych czynności bywała delegowaną, dla śmiałości swej i znajomości języków. Zawołano ją i teraz, nim z siebie zrzuciła okrycie, dano jej za towarzyszkę pannę hrabiankę Frohsdorf i jednego szambelana, i w chwili, gdy Masłowski wchodził na to podwórze, ujrzał zdala ze schodów spuszczające się poselstwo dobroczynne, przed którem nieśli pochodnie dwaj pachołkowie dworscy.
Z gromady ludzi instynktowo podniosło się i przybiegło co było biedniejszego. W koszach przygotowany chleb i inne zapasy żywności rozdawać zaczynano. Korzystając z tego, Masłowski przysunął się. Znano go dobrze, wmieszał się więc niepostrzeżony między dworskich i ze śmiałością sobie właściwą potrafił docisnąć się do Pepity.
Zdziwiła się, zobaczywszy go, baronówna.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.