Jeszcze przed przybyciem króla, od strony Pirny i obozu, gościniec i wszystkie komunikacje zostały odcięte i silnie obsadzone. Od tej chwili Brühl, król, dwór, nie mogli już ani listu odebrać z Drezna, zostawał im Keonigstein na schronienie.
Gdy około dziesiątej rozlegały się wołania: „król! król!“ co żyło, puściło się naprzeciw, ażeby go zobaczyć. Drezdeńczycy, oddawna nawykli do przepychu otaczającego majestat pański, stanęli osłupieni.
Rynek był chłodny.
Fryderyk jechał na Brühlu, to jest na najgorszym swoim wierzchowym koniu, w starym mundurze, w butach zabłoconych, okryty płaszczm poszarpanym, z laską nieodstępną w ręku, przygarbiony nieco, z głową na jedno ramię zwieszoną. Z pod trujgraniastego zrudziałego kapelusza, którego pióra nie w najlepszym były stanie, widać było tę twarz posępną, oczy bystre i usta szyderskie, uśmiechające się bez wesela, na zimno. Pomimo że wchodził jak zwycięzca, że mu się nic tu opierać nie śmiało, jechał raczej gniewny i zniecierpliwiony, niż uradowany i tryumfujący. Widać było na czole troskę, w wejrzeniu niecierpliwość i niemal gniew. Spoglądał, jakby szukał tylko powodu, by wybuchnąć. Za nim nieco staranniej poubierani dwaj adjutanci, kilku generałów i urzędników. Generał Wylich, mianowany komendantem, który był na przedmieście wyjechał na spotkanie Fryderyka, w pewnem oddaleniu, tuż za królem jechał, jakby rozkazów wyglądał. O miasto o drogę, nie potrzebował się rozpytywać król bo je znał dobrze, bo nie pierwszy raz tu był gościem nieproszonym, a po raz pierwszy tu przybył tu przed laty z ojcem i wywiózł stąd pierwszą fantazję dla Formery i coś nakształt pierwszej miłości, rychło straconej, dla Orzelskiej.
Fryderyk jechał powoli stępem, czasem głowę podnosił popatrzył gdzieś pogardliwie i znowu ją spuścił obojętnie; na żółtej twarzy jego wcale widać nie było, aby to zajęcie stolicy domu panującego daleko starszego od dynastji, którą Fryderyk reprezentował, czyniło na nim jakie wrażenie. Wchodził tu widocznie jako żołnierz, nie jako król, a na urągowisko bolesne włożył pod niebieski mundur ciemno-szafirową wstęgę Orła białego, niby dla uczczenia króla polskiego, od którego ją miał. Gwiazda czasem się z pod płaszcza starego ukazywała. Nikt nie wiedział, dokąd król się ma udać, gdy stanąwszy na chwilę w rynku, gdzie cała gromada radców miasta w perukach wyszli na jego spotkanie, zaledwie spojrzawszy na tych dostojnych panów, którym i głową nie kiwnął, konia skierował ku zamkowi.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.