Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

Brühlowa posunęła się kilka kroków dalej, prowadząc go za sobą w ciemny kąt izby, gdzie ani Spörken, ani Simonis słyszeć nie mogli.
— Jesteś przy królu?
— Tak: jest nas kamerdynów kilku.
— Ciągle przy nim?
— A, i tu i w obozie, nieodstępnie — rzekł Glausau. — Uszy moje i plecy o tem świadczą...
Tu westchnął.
— Gotów waćpan jesteś na wszystko?
— Mówmy-no o warunkach — przerwał Glausau — ja duszy gubić nie mogę za darmo. Prawda, że król śmieje się i powiada, iż duszy człowiek nie ma, a no tembardziej ciała na męczarnie i zgubę nie myślę dawać.
przecież niema niebezpieczeństwa?
Glausau się uśmiechnął.
— Z nim? z nim? ale to człowiek, co wszystko najgorsze zgadnie, bo sam do wszystkiego i najgorszego gotów. Cóż mi dacie? — zapytał co mi dacie?
— Co chcesz?
Wielę chcę, wiele; a czegoż ode mnie żądacie?
— Musimy wiedzieć, kiedyby go pochwycić było można. Często się z kilku ludźmi oddala i puszcza po nocach; przewodnik mógłby go prowadzić w zasadzkę...
— Tak, zuchwały jest; to prawda — rzekł Glausau i opuścił głowę.
— Toby było najlepszem — dodała hrabina.
— A cóżby było najgorszem?... — bąknął nie patrząc jej w oczy, Glausau.
— Gdyby, gdyby — szepnęła po cichu Brühlowa — waćpan rozumiesz... biały proszek w czekoladzie...
Ostatnie słowa wymówiła prawie niedosłyszalnym głosem: Glausau głową potrząsł, ale się nie uląkł wcale.
— Prawda, że ja mu noszę rano czekoladę — rzekł — ale ją czasem wprzódy pies wypije, nim się on do niej zbierze, a takby się wydało.
Szept niedosłyszany trwał jeszcze minut kilka. Glausau się zdawał targować.
— Nie, nie — rzekł w końcu — ja go wam dam żywego w ręce, tak będzie lepiej.
I zawsze rozmawiała z nim Brühlowa, aż kazała przystąpić Simonisowi.
— Przypatrz się temu panu — rzekła — zapamiętaj jego rysy; ani ja, ani baron nie będziemy mogli inaczej komunikować się z wami jak przez niego.