musiał być, nie sługą. Dreszcz po nim przebiegł. Nieprędko zebrał się na słowo...
— Pani baronowo — odezwał się, jąkając i nieśmiało — nieskończenie jej jestem wdzięczen, ale prawdziwie mam obawę; nie jestem pewny, doświadczenia mi brak, nie wiem, czy potrafię sobie dać radę.
Pani Nostitz spojrzała nań urażona niemal.
— Przecież nie co innego ci dadzą do roboty, tylko to samo, z czem cię tu moja poczciwa de Camas wysłała... Być może, iż wypadnie się dostać do obozu do Pirny... ale cóż to znowu tak osobliwego: powiesz, że cię Brühlowa przysłała... To samo, że się tam dostaniesz, już zaufanie obudzi. Zdasz tylko raport z tego, coś widział i słyszał. Major Wangenheim czeka na waćpana! Trzeba iść i to zaraz.
Spojrzała na twarz nieszczęśliwego Simonisa i zawahała się, widząc go tak straszliwie przelękłym, że ją litość nad nim wzięła. Rozśmiała się jednak wkrótce.
Nie wiedziałam, że z waćpana takie dziecko! — zawołała — ależ to w takich właśnie trudnych i zawiłych sprawach ludzie się dorabiają. Panu Bogu powinieneś dziękować i głowy nie tracić.
Simonis powiódł ręką po czole, na które kroplisty pot występował.
— Czy waćpan chcesz się tego podjąć, czy nie, to darmo — dodała, napróżno wyczekawszy odpowiedzi. — Trzeba iść do majora. Rozmówicie się z nim o tem.
Kawaler opamiętał się nareszcie; nie było środka... musiał być posłusznym.
W ulicy pożegnawszy go Masłowski, gdy się drzwi zamknęły, jak gdyby go przeczucie jakie zatrzymało, czy chętka szpiegowania Simonisa odszedł wprawdzie powoli na stronę, lecz niebardzo potrzebując spieszyć, chwilkę między kościołem a odwachem pozostał. Oddalił się zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy wśród ciszy nocnej posłyszał skrzyp otwierających się drzwi i zwróciwszy głowę, dostrzegł przy świetle ogarka, którym stara Gertruda przyświecała wychodzącemu Simonisowi, iż ktoś wymknął się z kamienicy. Nie był wcale pewny, iż to być miał Simonis, zatrzymał się jednak, przytuliwszy do węgła ganku Frauenkirche, czekając aż się zbliży idący.
O kiikanaście kroków z postawy i chodu poznał przyjaciela. Nie wysuwając się z swej kryjówki, dał mu ją pominąć, wyprzedzić się o dobry kawał drogi i ostrożnie poszedł za nim.
— Prawdziwe szczęście — rzekł w duchu. — Czekaj, ptaszku! wyprawa nocna jest mi bardzo podejrzaną. Muszę wiedzieć przecie, dokąd o tej porze się wybrałeś.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.