— Ja? ale ja, nie mając nic do roboty z profesji, jestem włóczęgą — rozśmiał się Masłowski — szpieguję Prusaków. Wiesz, że to są jednak nie głupi ludzie Jaki w nich rygor i ład... Ale mów-że, skąd Pan Bóg prowadzi?
Simonjs, nie chcąc się zdradzić, musiał się namyślić, co powiedzieć.
— Przyznam się waćpanu — szepnął — awanturka kobieca.
— W tej stronie? za miastem? to chyba z dziewką jaką od ogrodnika, bo tu nic porządniejszego nie mieszka... Co mi mówisz, ale!...
Simonis umilkł.
— Wierz waćpan lub nie, jak chcesz...
— Przyjm-że moją radę — dodał Masłowski — jako lepiej oswojonego z Dreznem: nie bardzo bezpiecznie w bliskości króla mieć rendez-vous. Fryderyk jest podejrzliwy, a rozstrzelanie u niego nic a nic nie kosztuje.
Spotkanie z Masłowskim, który go znowu przeprowadził aż do kamienicy, do reszty przybiło nieszczęśliwego Simopisa. Milczący wsunął się na swe trzecie piętro. pożegnawszy szydzęcego i natrętnego Polaka. Paliły go listy, które miał od Wangenheima, niepokój niewysławiony oka mu mrużyć nie dał. Ledwie doczekawszy poranku, zerwał się z łóżka i pobiegł do zamku. Cały dwór był jeszcze na mszy rannej, gdy przyszed; ukrył się więc w mieszkaniu barona Spörken, oczekując na baronównę, z którą się chciał zobaczyć. Paź miał jej oznajmić, iż Simonis mówić z nią potrzebował. Po półgodzinnem prawie oczekiwaniu piękna panna zjawiła się, tak jak była ubrana do kościoła. Spojrzała na Simonisa i zmieniona twarz jego nic jej snadź dobrego nie zwiastowała, gdyż niespokojnie zbliżyła się do niego.
— Co waćpanu jest? — zapytała.
— Osądzisz pani sama — odezwał się Simonis. Wczoraj, zaledwie stąd wyszedłszy, udałem się do baronowej. Przywitała mnie tem, że powinienem był natychminst udać się po rozkazy do majora Wangenheima. Późno w noc musiałem biedz do pałacu Moszyńskich, kazano mi z listami do obozu pod Pirnę, szpiegować.
Pepita słuchała z żywem zajęciem.
— Pani — zawołał Simonis — niema w tej chwili pod słońcem nieszczęśliwego człowieka! Gdyby nie pani, uciekłbym stąd! Zważ pani położenie moje. Co mam począć? Zdradzić was nie mogę, zdradzić tamtych to grozi śmiercią; ale mniejsza o śmierć; to grozi mi upodleniem, poniżeniem, którego od czasu jakem się zbliżył do was, znieść nie potrafię. To przechodzi siły moje, brzydziłbym się sobą!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.