się czego było dopytać. Niepodobne to było wcale do królewskiej kancelarji, ale raczej do jakiejś kordygardy i gospody. Żołnierze różnej broni, obdartusy najosobliwsi, więźniowie, księża, przekupki, wszystkiego tu było pełno. Do stołów, przy których pisano, docisnąć się było trudno. Pan Ksawery od progu przypatrywał się temu malowniczemu widokowi, gdy go z piórem za ushem pisarzyna wezwał do drugiej izby. W tej już się był skrył ów Simonis. Była to kancelarja osobna sekretarzy gabinetowych, mało co porządniejsza od pierwszej, ale przynajmniej niedostępna dla tłumu. Tu już za stołem przybyły sekretarz zajęty był pisaniem.
Masłowski, w progu stanąwszy, nie spuszczał go z oka.
— Dokąd się waćpan chcesz udać? — nie podnosząc nań oczu, spytał piszący.
— Przez Königstein do Drezna, bo przynajmniej buty i koszulę spodziewam się dostać u jego królewskiej mości, jeżeli król ma ich dwie pary.
Simonis nic nie odpowiedział, widocznie znać nie chciał Masłowskiego, chociaż głos jego zdradzał, i już omylić się ani wątpić nie było podobna.
— Czy mogę panu sekretarzowi — rzekł cicho Masłowski — służyć czem, jeżeli szczęśliwie do Drezna dopłynę?
Czekał na odpowiedź, ale tej nie otrzymał. Po pewnym przestanku, w ciągu którego pilno zajmował się pisaniem sekretarz, podniósł głowę spojrzał na Masłowskiego, namarszczył się i, palec położywszy na ustach, wnet się wziął do wyciskania pieczęci na bilecie.
Pan Ksawery nic już nie mówił nawet, uśmiechał się tylko szydersko. Simonis, przygotowany bilet porzuciwszy na stoliku, wybiegł do pierwszej izby wrzawliwej, zahałasował tam bardzo, pokręcił się, wrócił, drzwiami okrutnie trzasnął za sobą, obejrzał się w okno, poza którem chodziła straż, kiedy niekiedy się ukazująca za szybami; pobiegł do szafki, wziął z półki kawałek chleba razowego i przybliżywszy się do Masłowskiego, wcisnął mu go w rękę, szepnąwszy: »Spörken na zamku«... Potem co najprędzej chwycił bilet już gotowy i począł po niemiecku krzyczeć na cały głos na Masłowskiego, ażeby sobie szedł do djabła, dopuki cały. Otworzył mu drzwi łając jeszcze, i zawołał na cały głos:
— Wynoś mi się!
Panu Ksaweremu na śmiech się zbierało, ale chleb za koszulę wcisnąwszy, wyszedł, bilet trzymając w ręku. Nie miał już tu co robić, opejrzał się tylko ku obozowi saskiemu, w któtym zamęt i hałas panował niesłychany, a że jeszcze most, którym wojsko w nocy przeszło, stał naprzeciwko Königsteinu,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.