płomienie, w oczach błyskał ogień dziki. Spörken tymczasem ów chleb w drugim pokoju rozciął i wyjął zeń cyfrowaną kartkę, ledwie czytelną, którą odczytać starał się. Hrabina Brühlowa poszła mu dopomódz, a baronówna została sam na sam z Masłowskim. Pytaniom nie było końca; przybyły musiał opowiadać, a Pepita, słuchając, często ocierała łzy z oczu.
— Zostaniesz pan z nami? — spytała w końcu po cichu.
— Nie, pani — odpowiedział Masłowski — jam tu niepotrzebny wcale, a w domu stary ojciec może choć teraz zatęsknił za mną, gdy się o wojnie dowiedział. Cóż wam tu ze mnie?
Spojrzała baronówna.
— Gdybyś pan w istocie nie był nam potrzebnym, nie wątp, że byłbyś miłym zawsze. Jednym więcej uczciwym i szlachetnym człowiekiem czuć przy sobie, to zawsze szczęście wielkie. My ich tu nadto nie mamy! Doświadczamy, niestety, co może siła, szczęście i niedola. Powoli opuszczają nas wszyscy, zostajemy same; ludzie biegną kłaniać się wschodzącej, choćby łunie pożarnej.
I zamilkła, w okno spoglądając, a potem zwróciła się doń, zmieniając rozmowę:
— Powiedz mi pan, jak wygląda Simonis? Jak go znalazłeś, gdzieś go widział?...
I niedokończywszy tego pytania, zarumieniona, dodała zaraz:
— Nie posądzaj mnie pan; nie rozpytuję oń dlatego, żebym miała czulsze powziąć dla niego sentymenty. Jestem dosyć szczerą i śmiałą, że do tego bym się przyznała; ale nie tak jest. Pytam, bo mam dla niego obowiązki wdzięczności: z małej przyczyny rzucił się w paszczekę lwu (poprawiła się nagle), przepraszam, wilkowi: uczynił to dla mnie. Wiesz pan, w jakim znajduje się położeniu. Należy mu się choć wspomnienie i o los jego troska.
Masłowski słuchał z uwagą, głos jego drżał, ale w istocie nie odzywała się w nim czułość, raczej obawa i sumienie. Z największymi więc szczegółami opisał jej spotkanie, znalezienie się jego i nadzwyczajne ostrożności, któremi się otaczał, widząc się z nim nawet bez świadków.
Słuchając, Pepita ręce załamała.
— O nieszczęśliwe położenie, które nas zmusza, nas, kobiety, mnie nawet do mieszania się w takie sprawy, z których co chwila płyną łzy, a co moment krew wytrysnąć może.
Obejrzała się na drzwi pokoju, w którym była Brühlowa.
— Nie dziwuję się chabinie, ją to nawet bawić może; ale mnie! mnie! I posługiwać się często takimi ludźmi, do których wstręt czujemy, i czynić na co się wzdryga niewieście serce!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.