przetrząsnęli łóżka, zrywali opony, wciskali się w najciaśniejsze kąty. Ołtarz domowej kaplicy otworzono z tyłu, myśląc, że tam się zbieg ukrywa.
Późno już było, gdy generał Wylich, coraz gniewiedjszy, straże u bram zostawiając, kazał nareszcie poprzestać. Wszedł jednak raz jeszcze na górę i przywołanej hrabinie oświadczył surowo, żeby się natychmiast w podróż wybierała.
— Jeżeli chcecie wiedzieć o przyczynie, to wam jej taić nie będę — zawołał generał. — Schwytano tego, któregoście przekupili dla dania królowi trucizny. Wszystkie wasze sprawy wiadome. To gniazdo osie oczyścimy.
Brühlowa przymuszonym ale głośnym wybuchnęła śmiechem, a Wylich się oddalił.
Na zamku panowała trwoga i oburzenie, dworska służba stała niema, Spörken przechadzał się po galerji, zżymając się i naradzając sam z sobą.
Nie obawiał się on wcale, ażeby Prusacy kryjówkę mieli odgadnąć, lecz nie zupełnie był pewnym swej służby, aby któryś z nich pobytu na zamku nie zdradził. W owych czasach nikomu zbytnio dowierzać nie było można. Dlatego, nie spuszczając się na nikogo, sam ukrył Simonisa. Kilku jednak ludzi o poprzednim jego mieszkaniu na poddaszu wiedziało.
Przez cały czas poszukiwań hrabina Brühl stała ponad schodami, z zaciśniętymi usty, drgając na każdy wykrzyk głośniejszy, cisnąc ręką pierś wzburzoną i nie umiejąc w sobie ukryć niepokoju, jaki nią miotał.
Kilka razy słabnąc, chwyciła się galerji. Przywiązanie jej do Simonisa, niedawne jeszcze, przeszło w namiętność, która niedługo może w sercu trwać miała, lecz tem też teraz była gwałtowniejszą. Spoglądała błagająco na Spörkena, który jej dodawał męstwa, a gdy się wreszcie skońazyło wszystko, poszła bezsilna paść na krzesło.
Simonis był wprawdzie ocalony chwilowo, lecz należało go z zamku uprowadzić i ułatwić mu ucieczkę.
Pospiech był koniecznym, a wykonanie zdawało się prawie niepodobnem. We wszystkich bramach stały straże. Wśród tego tłumu, jaki jeszcze napełniał zamek, łałwo się było szpiegów domyślać.
Hrabina błąkała się tak myślami, nie umiejąc znaleźć środka, gdy baronówna stanęła przed nią, a widząc, że jej nie spostrzeżono, lekko dotknęła ręką dłoni Brühlowej, która krzyknęła z przestrachu.
— To ja — ozwała się spokojnie Pepita — to ja. Potrzeba radzićł
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.