Obojętny dosyć widz patrzał, śmiał się, ramionami ruszał, a że języka ledwie urywanych wyrazów się nauczył, nie miał nawet przyjemności żółci swej wylać przed nikim, chyba przed którym z polskich paniczów, jak ich nazywał. Z Polakami dzieje się to zwykle, że doma buty mają do zbytku, ale za granicą, gdy swój język posłyszą, gotowi nawet takiego prostego chłopa uścisnąć. Tak przynajmniej dawniej bywało; Kondrat więc, jakkolwiek obdarte stróżysko, czasem się z paniczami wdawał w rozmowę: Masłowskiego zaś szczególnie lubił.
Teraz z politowaniem jakiemś patrzał na niego, ale zarazem twarz mu się, nawykła do szyderstwa, krzywiła ironicznie. Długo nie odzywał się nic. W końcu:
— No, a co, paniczu? — rzekł dobrze?
Ksawery spojrzał.
— A ty tu dawno?
— Ja? a od rabunku. Ciąłem jednego po pysku i wsadzili, proszę panicza; a pan co?
— Ja nie zrobiłem nic, ot tak zachciało im się.
— A to wy tu nie wyżyjecie — rzekł Kondrat — ja, to co innego, ale wy. U nas, z pozwoleniem, świnie lepiej karmią...
— Jużem ja próbował też w niewoli pruskiej i zgniłego chleba i żadnego.
— Długo? — spytał stróż — ja dwa dni, jak woda jest i jest gdzie się położyć, to wytrwam bez niczego..
— A ja też — rzekł Masłowski.
Kondrat głową pokręcił.
— To, proszę panicza, na szlachcica dużo! to dużo!
Wśród tej rozmowy w obcym języku, co było niemców, słuchało ciekawie, co było serbów z Łużyc, którzy gdzieniegdzie słowo chwytali, uśmiechało się niby braterskim dźwiękiem mowy. Ale Kondrat już dłużej nie chciał gawędzić, zamyślił się posępnie. Masłowskiemu zdawało się, że go puszczą po kilku godzinach, ale nie przyszedł nikt. Rozdano chleb komisowy, posłano po wodę, naostadek i jakiejś polewki w kociołku dali. Szlachcic chleb swój wziął, jeść mu się nie chciało. Kondrat swój osolił, dobywszy z węzełka soli, i począł zajadać z wielkim apetytem.
Jedzenie gwar zwiększyło, kapral z kijem wszedł i ucichło wszystko. Stróż, ponieważ miejsca nie było na ławie, padł na ziemię niedaleko od Masłowskiego.
Inni też, jako tako podjadłszy, gdzie kto mógł, na podłodze próbowali spać, aby czas prędzej przeszedł. Gdy się uciszyło, Kondrat pochylił się do ucha Masłowskiemu.
— Gdybym ja chciał uciekłbym; a co mnie z tego?
— Jakim sposobem? — spytał Ksawery.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/227
Ta strona została uwierzytelniona.