Szubienica, koło, rwanie końmi, ćwiertowanie, wszystko to z kolei przychodziło mu na myśl. Hrabina Brühlowa, wielkość przyszła dostojeństwa, bogactwo, czemże były, położone na szali obok takiego sromotnego końca? Długo stał Simonis, nim się opamiętał i powlókł dalej. Rozgorączkowanie myśli, to chwilowo usunięte niebezpieczeństwo, dozwoliły mu zapomnieć, iż pewien był pozostać zgarbionym włóczęgą w łachmanach. Naprzód wiązkę drew rzucił pod murem, potem, trąc czoło i twarz, oczyścił ją w części z sadzy i umyślnego brudu; naostatek rozprostował się i zwykłym krokiem począł iść nad Elbą.
Tu już naówczas stało kilka letnich domków i mieszkań zajmowanych przez zamożniejszych dworaków. Simonis zapomniał lub nie wiedział, że wuj Ammon miał tu maleńką posiadłość. Przypuszczać zresztą było trudno, ażeby ją w tej porze zimowej mógł odwiedzać. Lecz są ludzie stworzeni do tego, ażeby im się nie wiodło.
Troskliwy o swój opuszczony domek, powracał właśnie stary Ammon pieszo, spiesząc do miasta, usłyszawszy dzwony zwiastujące króla przybycie, gdy na drodze oko w oko, niemal go potrąciwszy, spotkał się z Simonisem. Obaj stanęli osłupieli. Ammon wiedział od Wylicha o swoim kuzynie i jego zdradzie, wypierał się go z całych sił: gdy w tem dziwnem przebraniu zjawił się mu przed oczyma. W pierwszej chwili zawachał się z poznaniem, Simonis też chciał, nie dając czasu do rozmysłu, uciekać, gdy Ammon rzucił się na niego.
— Stój! ty trudniu! przechero jakiś! łajdaku! stój! — I chwycił go za ramię.
— Czy waćpan chcesz mnie wydać? — zawołał Simonis, obejrzawszy, że na drodze nie było nikogo.
— Co ty tu... co ty śmiesz robić? jak?... — Ammonowi wyrazów nie starczyło — ty jakiś... mów!...
— Chcesz mnie wydać? — powtórzył Simonis — tego tylko brakło.
— Mam cię przechować? ty niepoczciwy, którego sję wyparłem; ty zbóju — wołał Ammon — mam dla ciebie szyję poświęcić?
— Puśćcie mnie tylko, nie chcę więcej nic.
— Tak, idź, idź na złamanie karku; patrz — odwrócił się stary — Elba o dziesięć kroków; wiesz, co masz najlepszego do zrobienia? idź, utop się idź...
I pchnął go z całej siły; uszedł potem kroków kilka, gorączkowo począł szukać po kieszeniach, wyciągnął zieloną sakiewkę wysypał z niej ręką drzącą, co było, i rzucił stojącemu Simonisowi, poczem, nie odwracając głowy, puścił się ku miastu.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.