Ksawerego, przypomniał sobie obietnicę i, zbliżywszy się do niego, szepnął mu, aby ojca nazajutrz do niego prosił. Stolnik dotąd jeszcze był w Warszawie; wyjeżdżał wprawdzie co kilka tygodni, ale po polsku. Konie zaprzęgano, tłomoki znoszono, ludzie byli gotowi, zaczynały się pożegnania, podróż się opóźniała, odkładano ją do dnia następnego. Nazajutrz z rana coś przeszkodziło; po południu konie znowu wyprowadzono, ktoś nadszedł, interes był pilny i tak się zwlekło do nocy, a nocą jechać licha warto. Następował poniedziałek, a w ten dzień nikt nie jeździ. We wtorek było święto, we środę rozrachowywano, że do domu na termin oznaczony zdążyć nie można, i wyjazd odkładał się ad calendas graecas. Takie wyjazdy powtarzały się kilkakrotnie, stolnikowi ciężko się już było ruszyć z Warszawy. Wyprawiał dyspozycje ekonomowi, odbierał raporty i siedział. Gdy Ksawery, całując go w rękę, przyszedł prosić do ministra, stolnik cum debita reverentia to przyjął.
— Ano będę, oczywiście będę — rzekł.
Rozpytał o godzinę i syna odprawił.
Brühl tymczasem zapomniał o wszystkidm i dopiero na sali audjencjonalnej zobaczywszy pana stolnika, przywołał na pamięć o co chodziło. Odprawiwszy więc innych klientów, ujął go pod ramię i wprowadził do gabinetu. Domyślał się pan Masłowski, że musiało iść o rzeczy polityczne, i zdziwił się mocno, gdy go zagadnął minister:
— Na ten raz, panie stolniku, interes prywatny zbliża mnie do waćpana; pozwolisz mi z sobą, jako swojemu przyjacielowi, mówić otwarcie.
Stolnik się skłonił bardzo nizko, Brühl ujął go za rękę.
— Kochany stolniku, co myślisz z synem? Chłopak dorosły, młodzieniec, któremu wszyscy sprawiedliwość oddają: ja pierwszy. Czasby go może ożenić.
Masłowski aż odskoczył.
— E! to smarkacz! — zawołał — trzydziestu lat nie ma.
— Sam czas
— U nas nie! oho! gdzie mu tam o tem myśleć!
— No — przerwał, śmiejąc się, Brühl — ja się lękam, że może on już dawno ma projekta.
Na twarz Masłowskiego wypłynął rumieniec.
— Z pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana — rzekł — gdyby bez mojej wiedzy miał projekta, dostałby pięćdziesiąt kizunów i odeszłaby mu ochota.
Brühl się śmiał.
— Nie będę — rzekł — obwijał w bawełnę: waćpana syn kocha się w baronównie Nostitz. Jest to stara rodzina u nas, u dworu w łaskach, najjaśniejsza pani i król są opiekunami
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.