Simonis, w niełaskę wpadłszy, tułał się po Warszawie, przebywał jakiś czas w Białymstoku, w Wilnie, po dworoch możniejszych panów polskich, odgrywając dwuznacznie rolę rezydenta sekretarza przyjaciela, wędrownika, wedle okoliczności.
Tymczasem, zdaje się, że przez jakieś tajemne kanały porozumiewać się musiał z dworem pruskim i uzyskać zapewnienie bezkarności (okupiono zapewne znaczącemł jakiemiś wyznaniami), gdyż zaraz po zawarciu pokoju w Hubertsburgu zniknął z Warszawy, a w krótce potem zapewniono, iż go w Berlinie widziano. Tu jednak Fryderyk, znacznie rozczarowany względem cudzoziemców, nie musiał go chcieć użyć do niczego, bo miejsca jawnego przynajmniej niemiał, a żył sobie jako człowiek prywatny i swobodny.
W roku 1774 Blumli, także odprawiony po śmierci Brühla, lecz dosyć zamożny, dzłęki przeszłości, przybył do Beriina, mając powody opuszczenia Saksonji, i osiedlił się z nadzieją wstąpienia w służbę pruską. Siedział tu już pół roku bezskutecznie, gdy raz pod Lipami niespodziewanie się spotkał z Simonisem.
Poznali się obaj, choć obaj byli bardzo znacznie zmienieni na twarzy i na humorze. Zrazu zawahał się jeden i drugi, witać się czy nie; ale gdy Blumli podał rękę i napół się uśmiechał, Maks też ją wyciągnął.
— Co robicie w Berlinie? — począł Simonis.
Blumli, nie chcąc się spowiadać, złożył swą podróż na ciekawość, na brak zajęcia i zastrzegł się od pytań dalszych tem, że żadnego obowiązku nie ma, a nawet o żadnym nie myśli, zapewne po niejakim czasie wrócić chcąc do Szwajcarji.
Simonis, ubrany bardzo skromnie, dosyć podstarzały, z twarzą bladą i spokojną, gdy mu zadane pytanie Blumli nazad odesłał i zwrócił ku niemu, zrazu wahał się z odpowiedzią.
— Wyleczyłem się — rzekł po chwili — z choroby ambicji i z chętki dobijania do sfer, które nie każdemu bywają dostępne: gotów dziś jestem na małem się ograniczyć.
— Ale cóż robisz? zostajesz w Berlinie?
— Prawdopodobnie — rzekł Simonis trochę zakłopotany.
— Masz jakie zajęcie?
— Tak, jak żadnego.
Wszystko to były zagadki. Blumli, nie czując w nim chęci szczerego tłómaczenia, już go chciał pożegnać, gdy Simonisowi zebrało się na odwagę; wziął go pod rękę i odezwał się:
— Choć ze mną, do mnie.
O kilkadziesiąt kroków stamtąd, weszli do domu, na którego dole była cukiernia. Pominąwszy ją, Simonis zaprowadził przyjaciela w dziedziniec i w oficynie na prawo, której okna
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.