drodze, pora zaś trzymała ludzi po domach i na gościńcu nikogo spotkać nie było można.
Lecz podróżny na dzielnym koniu i dwaj jego towarzysze obyci być musieli z podobnemi wędrówkami w różnych porach roku i mężnie posuwali się naprzód. Siwo jabłkowity wierzchowiec pana, choć z niego para buchała, rwał się ochoczo naprzód.
Słudzy często spozierali na ziemię, gdzie wiatr zwiał śniegi, aby się przekonać, że przynajmniej z drogi się nie zbili na bezdroże.
Wtem z za gałęzi lasu, z których śnieg opadał, ukazał się wysoki brzeg Styru, i na wzgórku drzewami otoczonym, dachy dworu wyglądające z za starego wału.
Zmęczonej czeladzi wyrwał się wykrzyknik z piersi, a nawet sam pan mimowolnie zawołał jakby do siebie.
— Bogu dzięki! Nadstyrze!
Tak się zwała wieś rotmistrza Bajbuzy, w której on zamieszkiwał gdy nie był na wyprawie jakiej, na wojnie lub na usługach rzeczypospolitej i współbraci szlachcie.
Zdala, pod całunem śniegów, który wszystko pokrywał i kształty wszelkie zatarł, niewiele dworu w Nadstyrzu widzieć było można.
Nie była to pańska rezydencya, ani budowanie wytworne, choć pan jej mógł się nazwać bogaczem; niewiele dbano o powierzchowność
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.