jącego się, idącego w jednym kierunku z dyssydentami, nieprzyjaciółmi Rzymu. Interes chwili zbliżał, łączył bez względu na przyszłość i następstwa.
Po namyśle Bajbuza, który miewał wybryki dziwaczne, oświadczył zimno Szczypiorowi.
— Pójdę do Górki!
— Wy? a toż poco?
— Powiem mu słowa prawdy — dodał Bajbuza.
— Na cóż się one przydać mogą? — odparł Szczypior — dziwuję się, że mogliście nawet pomyśleć o tem.
— A! — zawołał Bajbuza — jabo mam taką naturę, że szukać muszę dróg, któremi nikt nie chodzi. Daj mi pokój!
— Idziesz więc?
— A jakże? Głowy mi nie zdejmą z karku — dodał — zobaczę i posłucham co mówią. Plunę im w oczy tem co myślę, a nie podoba się, cóż mi tam!
Bajbuza mówiąc to kazał sobie podać najbogatsze swe i najwspanialsze ubranie, ustroił się jak do króla. Ogromny, niemal jak gołębie jaje rubin zatknął pod szyją, i z fantazyą puścił się do dworu własnego pana wojewody.
Mało kto go tu znał, a ci co znali, koso nań spoglądali.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/052
Ta strona została uwierzytelniona.