Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż myślicie? — zapytał wojewodę. — Hetmana trzeba o tem uwiadomić co się tu przeciwko niemu wywołuje. Może on nie dbać o to, ale pamięci króla nieboszczyka się to należy. Musi odpowiedzieć, powinien przybyć lub odpisać.
— Przybyć nie — odparł Żółkiewski — bo albo stanąć od otwarcia sejmu był powinien, lub wytrwać musi w postanowieniu, aby się nie chlubili, że go ściągnęli.
Na jutro — dodał — spodziewam się list jego otrzymać. Czytać go damy.
Odwrócił się z rozjaśnioną nieco twarzą Żółkiewski ku rotmistrzowi.
— Dobrzeście ślepemu plunęli w oczy — rzekł z uśmieszkiem. — Mało wyrazów, a każdy z nich był policzkiem. Bóg zapłać… Nieochybnie wam teraz jak mnie grozić będą śmiercią.
— Ah! — zawołał rubasznie Bajbuza — w to mi graj! Przynajmniej poczuję, żem tu się na co zdał. Wyszedłem z izby ostrzeliwany temi groźbami, aż mi się cieplej od nich zrobiło.
— Nie będą się ważyli targnąć — przerwał jadący obok Żółkiewskiego Wąsowicz, bródkę gładząc. — Jednegoby zabili, a tysiące sobie narazili jawnym gwałtem, ale pokątnie z za węgła? kto wie?
Żółkiewski potrząsnął głową, rozstali się. Bajbuza powrócił do dworku, w którym Szczypior oczekiwał na niego.