Opowiedział mu śmiejąc się jak Czarnkowskiego zmył… i że mu się za to śmiercią odgrażano.
Chorąży to wziął mocniej do serca niż Bajbuza i strwożył się.
— Tak-li jest — rzekł — ja już was nie odstąpię. Wprawdzie dwoje rąk niewiele znaczy, ale zawsze w razie napaści choć się oprzeć możecie o plecy moje.
— Bóg zapłać, ale wierz mi, Szczypior, nie mam obawy — rzekł rotmistrz. — Ci co się odgrażają, nie są straszni, gorsi co milczą.
— A i tych tam siła być może, kiedy ich taka kupa! — zamruczał Szczypior.
Dzień się skończył na tem. Nie szli już nigdzie, a z dawnych towarzyszów broni rotmistrza, nikt go dnia tego nie odwiedził. Zdziwił się tylko Bajbuza, gdy późno już pokazał się dworzanin księżnej Sapieżynej.
— A wy tu co w Warszawie robicie? — zapytał.
Był to zaufany księżnej Teresy stary sługa, milczący a powolny człek.
— Mamy i my nasze małe sprawy — odparł — a księżna przytem kazała mi się dowiedzieć i donieść o miłości waszej, bo, choć to ino sejm jest, ale się zabiera jak na wojnie krwią kończyć.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.