zwał się rotmistrz — lecz zostanę tu potem. Nie ustąpię. Jeżeli ujdziem wszyscy, nadto będą tryumfowali.
Spytał potem Bajbuza o godzinę wyjazdu. Żółkiewski umyślnie nazbyt rannej nie naznaczył.
— Mszy świętej wysłucham u Panny Maryi i ztamtąd pociągnę — odpowiedział Bajbuzie.
— Ja też stawić się będę ze wszystkimi ludźmi mymi.
Miał już odchodzić, gdy ze złamanem czekanem w ręku wszedł sługa Żółkiewskiego. Na widok jego uśmiechnął się Żółkiewski biorąc mu go z rąk.
— Oto — rzekł, pokazując strzaskany czekan — czem mnie dziś sługa Andrzeja Zborowskiego, w powrocie z zamku poczęstował.
Muszę mu oddać sprawiedliwość, że mierzył dobrze i rękę ma silną. Czekan o czapkę moją drasnął tak silnie, że mi ją z głowy zrzucił, a o płot się roztrzaskał, ale czaszka moja byłaby mu się nie oparła.
Bajbuza osłupiał.
— Byćże to może? — zakrzyczał.
— Stu ludzi patrzyło na to — odparł spokojnie Żółkiewski — człowieka tego po imieniu i nazwisku wszyscy wymieniają, ale ani mi dochodzić na nim godzi się zamachu tego, ani czekać tu, aby go drugi zbój z za węgła szczęśliwiej powtórzył.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/075
Ta strona została uwierzytelniona.