Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

naprzód gościnnem przyjęciem, jadłem i napojem, potem pańskim prawdziwie podarkiem rzędu na konia, któregoby się nie powstydził użyć daleko możniejszy od Kalińskiego.
Chłopak więc uszczęśliwiony, całkiem się w rozmowie otworzył przed rotmistrzem.
Bajbuzie, który aż do śmieszności się troszczył o przyszłość kraju, szło o to, czego się po Zygmuncie spodziewać było można.
Królowa ciotka, która jednego jego miała na świecie, straciwszy wszystkich, których kochać mogła i na ich miłość rachować, widziała w tym przybranym synu same doskonałości. Innym szło o to, jak go zimniejsze oczy i bezstronniejszy sąd miał ocenić.
— Mówże nam o przyszłym królu — zapytał rotmistrz — jeżeli się my w nim pana spodziewać mamy?…
— O przyszłym panu? — podchwycił Kaliński, który trochę chłodnem jego obejściem się z sobą był zrażony — a cóż? tylko dobrze mówić można. To, co w nim widne, pochwały jest godne, a no bieda, że nie pokazuje rad, co w sobie piastuje, milczący jest… nad wiek swój poważny i ostrożny.
— Cóż on lubi? wojnę? — pytał Bajbuza.
— Chyba nie! — rzekł Kaliński. — Rycerskie wychowanie odebrał, nie jest mu obcem nic…