baćby się mógł, gdyby chciał, lecz więcej w nim widać obawy zdradzenia się z uczuciem, niż chęci pozyskania serc sobie.
— Hej! hej! — westchnął obracając się na łóżku swem rotmistrz — coś mi to wszystko, co mówicie, mętno i smętno wygląda. Żołnierzem gdy nie zechce być, to go nie pokochamy; siły i energii gdy nie okaże, to go się warchoły nie zlękną…
A wież on co się tu u nas dzieje? — dodał Bajbuza.
— Za morzem, to choć wieści dochodzą — dodał Kaliński — niezawsze one wierne. Król Jan dla syna się boi Polski, on sam pono, gdyby nie ciotka, którą kocha jak matkę od dzieciństwa, możeby też nierad Szwecyi rzucić.
Tu zamilknąwszy nieco, dodał ciszej Kaliński.
— Weźmiecie-li go, to i siostrę z nim Annę będziecie musieli razem, bo ona tam już nie znajdzie opieki; ale ta jak niebo do ziemi do brata niepodobna.
— Jako więc? — pytał rotmistrz.
— A no, on katolik jak już chyba gorliwszym być niemożna — ciągnął dalej Kaliński — a królewna Anna do zboru będzie chodziła. Pracowali nad nią Jezuici, męczyli się, i porzucić musieli; księdza Gołyńskiego o mało żółć nie zalała tak się tem gryzł, ale im ją goręcej nawracali, tem ona uparciej przy swojem stała i stoi.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.