Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc prędko uszedł kapelan, a Bajbuza z tem do hetmana pośpieszył, któremu we cztery oczy z rozmowy swojej zdał sprawę.
Zamojskiemu twarz się rozjaśniła.
— Widzisz — rzekł do rotmistrza — wy wszyscy niespokojne, rycerskie, a raczej warcholskie duchy, bo co Polak to warchoł potroszę… wy mi ciągle wymawialiście bezczynność i wyczekiwanie, a i kunktacya się czasem na coś przydała. Widzisz waszmość, że kiedy wóz pełen, koza do niego przyjdzie na końcu.
Nam codzień przyjaciół przybywa, ich codzień ktoś odstępuje, ani się spostrzegą, jak sami w obozie z żołnierstwem najemnem pozostaną, szlachty nawet na nasienie nie mając.
Tu hetman dodał z uśmiechem.
— Waszmość też im, słyszę, sporo nastrzelałeś ludzi!
— Ja? — odparł Bajbuza — ależ bronić się muszę — a nie zabiłem w śmierć pono ani jednego, daję im czas na skruchę, pokutę i przejednanie z Bogiem.
Przejażdżki codzienne do zamku, choć prawie zawsze życie trzeba było ważyć, na zasadzkach — jedyną stały się pociechą Bajbuzy. Bardzo często puszczał się sam, niekiedy Szczypior albo który z czeladzi mu towarzyszył, rzadko się obeszło, aby z za węgła, z za płota, nawet już w mieście z za parkanu w jakiej ciasnej uliczce nie strze-