lono do Bajbuzy. On zaś tak był gotowym do odpowiedzi, że ledwie kula świsnęła, już zmierzył w dym — i bardzo często krzyk się dawał słyszeć. Rotmistrz wychodził cało. Kilka razy drasnęły go kule, ale niektóre z nich na stalowej koszulce, której nie zrzucał, pospłaszczały się, inne ledwie sińce lub odrapanie po sobie zostawiły.
Raz z zasadzki palnął ktoś do niego z kuszy i bełt konia ranił szpetnie, tak że go dobić było potrzeba.
Pomimo to wszystko patrząc na Bajbuzę, można było sądzić, że z mięsopustu powracał albo na weselisko jechał, tak mu z tem było dobrze.
Skarżył się potem jednak zawsze na bezczynność.
— Co mi to za robota — mówił — nie ruszamy się z miejsca. Na zamku ja królowę JMość jak mogę pocieszam; niekiedy kłamię przed nią pobożnie, bo mi starej biednej żal, ale niewiadomo kiedy temu koniec będzie.
Z rakuszanami tak się ostrzeliwać do niczego, ichby napaść i precz wymieść. Ci co z cesarzem trzymają, niech sobie do niego idą. Z Panem Bogiem, płakać po nich nie będziemy. Ale rozumne to są łby, bo juści wiedzą, że cesarz ich głaszcze póki potrzebuje, a potem pacem dissidentibus nie zachowa.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.