— Któż to taki?
— Szpakowaty już kniaź Olelkowicz z Litwy; dicitur, że bogaty… ale i niepowabny i dzieci ma dorosłe.
— Podobał się jej? — zapytał rotmistrz.
— Któż to spenetruje? Śmieje się jemu, Kostce, wam, a co u niej w sercu, ona tylko wie… Powiada, że za mąż nie chce, do klasztoru też nie ma ochoty, więc co?
— A ty jej zabronisz na wdowim stołku siedzieć — zapytał Bajbuza — jeżli się jej spodobało?
Rozmowa byłaby się może przedłużyła, bo rotmistrz rad o księżnie słuchał i mówił, ale na jasne okna dworku Bajbuzy coraz nowi goście napływali i drzwi się nie zamykały.
— Witaj! Vivat Sigismudus!
— Vivat! vivat!
— Jutro może — wtrącił przybywający Wnorowski rotmistrz — Zborowscy tak samo okrzykną: Vivat Maximilianus! bo gotują się, choćby we dwu senatorów z jednym biskupem elekcyę drugą bez prymasa dokonać, a potem orężem sobie drogę do tronu gotować.
Maksymilianowi do Krakowa bliżej niż Zygmuntowi, a gdy zamek opanuje, ukoronują go.
— Tylko to bieda — rozśmiał się rotmistrz — że do zamku, ani do Krakowa go nie puszczą. Zawczasu o tem myślano.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.