Tak mówił, w istocie jednak, oprócz niej, księżnę widzieć chciał, której w ostatnich czasach nie mógł nawiedzić. Kaliński tylko mu donosił o niej i ukłony a pozdrowienia przywoził.
Chociaż wojna taka, gdzie się brat z bratem mógł spotkać, nikomu się nie uśmiechała, a najmniej Bajbuzie, rad był, że w pole się wyrwie. Życie to na pół w mieście, pół pod namiotem, wśród niepokoju ciągłego i wzajemnych zasadzek, dokuczyło mu wreście. Strzelanie z za węgłów oburzało.
Z wesołą twarzą stawił się na zamku, gdzie znalazł zwykłe towarzystwo królowej, jej podżyłe panie przyjaciółki, osiwiały dwór, doktorów i urzędników. Wśród tych głów szronem okrytych jak kwiatek wiosenny błyszczała księżna Teresa i ku niej też chciwie się oczy wszystkich zwracały.
Zobaczywszy rotmistrza sama pierwsza zbliżyła się do niego.
— Kaliński mi powiada, że opuszczacie Warszawę — rzekła. — Sądziłam, że pozostaniesz, rotmistrzu, jako straż przy królowej?
— A! nie! hetman mnie ciągnie z sobą, iść muszę — rzekł Bajbuza — dłonie świerzbią, aby tych zuchwalców skarcić, którzy już wszelką miarę przebrali. A wy, księżno?
— Ja? — odparła wdowa oczy spuszczając. — Czasu wojny na wsi, chociażby nawet w naszym
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.