Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

Pobieżny nawet uśmieszek nie zjawił się na twarzy posępnej Zygmunta.
Wszystkim wydał się on pięknym, lecz ani w nim jagiellońskiego nic, ani polskiego nie było… hiszpan, szwed, cudzoziemiec był jakiś, choć po polsku powoli ale czysto mówił i pięknie.
W kraju jak Polska, gdzie tak niepomiernie puszczano wodze swadzie, przywiązywano taką wagę do retoryki, sypano mowami z taką ochotą, król milczący z trudnością mógł podbić serca.
Po Batorym, który po łacinie i z żołnierskim lakonizmem się odzywał, mruczek taki, który mówić poprostu nie chciał, smutnym był nabytkiem.
Ani twarzą, ani mową serc sobie nie mógł pozyskać.
Od domowników się dowiedział Kaliński, że pan młody był jednak nadzwyczaj obdarowanym od natury i do wszystkiego zdolnym.
Co się tyczy rycerskich spraw, świadczono, że mężnym był, ale się w wojskowej sztuce i zabawach nie kochał.
Lubił za to kant, muzykę, obiecywał sławną utrzymywać kapelę, i własnoręcznie do kościołów wyrabiać monstrancye i kielichy.
Talenta te Kalińskiego czyniły niemym. A cóżby robili złotnicy przy Grodzkiej ulicy?
To mu przyznawał poseł królowej Anny, że