okiem roztargnionem rzucał na te wysiłki miasta, które uczcić go pragnęło.
Tłumaczyło to położenie kraju i stolicy, lecz wjazd ten na nią nie odznaczał się uczuciem, nie wywołał ani zapału, ni radości.
Na twarzach, począwszy od Zygmunta, nic wyczytać nie było można oprócz znużenia, a hetman, który z początku dosyć się zdawał ożywionym, powoli także ostygał. Oko jego badało Zygmunta, a doświadczenie dozwalało mu czytać w nim już uprzedzenie przeciwko sobie.
We Floryańskiej bramie zatrzymał króla raz jeszcze, imieniem senatu, biskup kamieniecki Goślicki, i długą, zbyt długą mową witał go, składając mu życzenia i błogosławiąc — prospere, procede et regna.
Z całego dnia tego jedyną chwilą, w której uderzyły serca i rozjaśniły się czoła, była ta, gdy Zygmunt naostatek podniósłszy oczy, Goślickiemu odpowiadając odezwał się po polsku! Dźwięk tej mowy w jego ustach wywołał nieopisany zapał i zapłacił za wrażenia, jakie poprzedziły ten moment uroczysty. Mowa ta w jego ustach była jakby ślubem z narodem i ziemią.
Wszystko to tak przeciągnęło przybycie do kościoła na Wawelu i na zamek, że nabożeństwo dziękczynne odbyło się już nocą, przy świecach, a na spoczynek król zaledwie mógł się udać po północy.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.