Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/013

Ta strona została uwierzytelniona.

Bywało, że szlachcic obrażony tem, iż za nim nie poszedł, krzyknął.
— Z przyjaźni kwita!
Kłaniał się naówczas Bajbuza i mówił.
— Z Panem Bogiem.
A najczęściej potem ten, co kwitował tak porywczo, wracał nazad i przepraszał.
Wiedziano, że choćby setny raz był obrażony, zawsze się dał przebłagać. Zburczał tylko, bez gniewu.
Samo potem jakoś z tego urosło, że rotmistrz gdy zasłyszał o bezprawiu, o kłótni, o zgorszeniu jakiem, choć go nie wzywano przybywał, aby zwaśnionych jednać i pokój przywrócić. Bywało tak, że mu nadąsany przymówił.
— Nie wdawaj się w to, co do ciebie nie należy.
— Jak, nie należy? — odpierał Bajbuza — a to mi się podoba. Szlachtą jesteśmy, do jednej rozrodzonej należymy rodziny, jakże to może być, abym ja się w tej sprawie nie czuł interesowany? Uczynisz waszeć bezprawie, zakałę przez to nam wszystkim. Jeżeli ja temu zapobiedz mogę, tom powinien. Nie zechcesz mnie słuchać, wola twa, ale ja w sumieniu uczuję się czystym, żem choć ratować próbował.
Drudzy się wyśmiewali gdy im te prawdy głosił i powiadali.
— Na kazalnicę się powinien był sposobić…