Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

mu siwiał już mocno, ale oko pałało, twarz miała zawsze ten sam wyraz energii i spokoju, w którym coś rycerskiego razem i coś statysty się łączyło. Parę kroków postąpił naprzód p. hetman witając człowieka, którego znał zacność ale razem i pewne butne dziwactwo.
— Cóż was to do mnie sprowadza — odezwał się uśmiechając — mój rotmistrzu kochany, jeżeli jaka potrzeba interwencyi do króla i dworu, to ci zawczasu oznajmić muszę, źleś trafił. Nikogo polecać nie mogę, bom za wroga poczytan.
— Wasza miłość raczycie sobie przypomnieć — odparł Bajbuza — że ja do ludzi żądających czegoś u dworu, a dopraszających się łask i nagród, nie należę. Przybyłem z czem innem. Radbym rzeczypospolitej służyć, a w niepewności jestem zaprawdę, jak to dziś uczynić, aby nie pobłądzić.
Za nieboszczyka króla widzieliśmy cel, wyście byli z nim, mogliśmy z zamkniętemi oczyma kroczyć, dziś rodzi się wątpliwość.
Samiście to głosili, że warcholstwo poskromić potrzeba, władzę królewską umocnić, a dziś wy, panie hetmanie, przeciwko niej występujecie?
— Tak jest, mój rotmistrzu — rzekł hetman — ale ja i moi nie występują przeciwko władzy, idzie nam o to, aby ona korzystając z tego żeśmy ją dali, nie przefrymarczyła nas i nie zaprzedała. Głośna to rzecz, o której i wy