godziwy Bajbuza złośliwie obwiniał dla zohydzenia.
Mówiono o tem przez czas jakiś, ale sejm nadchodził i umysły czem innem zaprzątnięte, nie miały czasu powszedniemi sprawami się zajmować.
Bajbuza nasz, choć się starał sam poskromić i zmusić do spokojnego siedzenia w domu, a wyczekiwania wypadków, choć sobie wmawiał, że żaden obowiązek nigdzie go nie powołuje, złej swej natury zwyciężyć nie mógł. Rwał się duchem precz, w świat, aby o publicznej rzeczy bliższą miał świadomość, a gdyby można, i udział jakiś w pracy około niej.
Stara poczciwa Leszczakowska napróżno go starała się przekonać, że on, żołnierz, gdy wojny niema, powinien spokojnie w domu siedzieć, orać swą grzędę, a panom senatorom zostawić troskę i pieczę o rzeczpospolitę.
— Co to do ciebie należy — mówiła jakby jeszcze do dziecka — czy się tam król JM. z kim kocha lub kłóci? Ty przecie nic nie poradzisz, nie przerobisz, a darmo się mięszać… śmiech.
— Ale, matusiu kochana — prawił Bajbuza — ja mojej natury nie mogę przerobić. Ciągnie mnie tam… Chciałbym o wszystkiem wiedzieć, być, słuchać, no… i słowo rzec czasem, które choć proste, ale poczciwe i szczere, zaważyć może.
Rozumna staruszka śmiała się.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.